wtorek, 4 października 2016

Kryzys 25tki (skubaniec często się przeciąga)

Kiedyś myślałam, że to tylko ja przechodziłam taki kryzys kończąc studia, ale ostatnio spotykam coraz więcej kobiet z podobnymi rozterkami.

Kończysz studia, byłaś zaangażowana w duszpasterstwo, wolontariat, swoje pasje, spotkania z ludźmi. Czas wypełniony po brzegi zajęciami ciasno upchanymi w Twój codzienny grafik. Kończysz studia i niby już wiesz gdzie będziesz pracować, w którą stronę pójdziesz, albo wręcz przeciwnie, nie masz pojęcia, co ze sobą zrobić. Pasje nadal masz i zaangażować się zawsze jest, w co, a jednak wszystko jakieś takie jałowe. Bo… nie wiesz czym jest Twoje powołanie.

Kiedyś pewien mądry ksiądz, zwrócił mi na to uwagę, pytał co chcę robić w życiu. No to mówię, że będę kierowniczką budowy i będę zarządzała ludźmi. Ale on uparł się, że nie o to pytał, tylko o moje najważniejsze powołanie, czy będę żoną, matką czy zakonnicą. I tu był pies pogrzebany. Nie wiedziałam, nie miałam pojęcia co jest moim powołaniem. Przez następne lata jakoś niby przypadkiem przygotowywałam się do roli żony, marząc o dzieciach, ale tak naprawdę nie dopuszczając do siebie myśli, że jest to możliwe, że ja mogę spotkać kogoś takiego w sam raz dla mnie i założyć z nim rodzinę. Przecież tyle rzeczy jest we mnie nie tak, tyle do ogarnięcia i poukładania. Siłą rozumu bardziej skłaniałam się ku zakonowi. Nawet byłam na rekolekcjach u jedynych sióstr, do jakich mogłabym jak co wstąpić. Ale jakoś czułam, że to nie to. Walki niestety nie ustały. Walki pomiędzy własnym mniemaniem o sobie, że ja to się nie nadaję, pragnieniem rodziny, zakonem, bo na pewno Bóg chce żebym tam poszła, a wiarą w to, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych i On tak naprawdę chce żebym była szczęśliwa.

Jedyne co wiedziałam, to że nie chcę żyć dla samej siebie. Skoro nie zakon, to pojadę na misję. Zresztą już parę lat chodziło mi to po głowie. Ale misje też nie wypaliły. Wtedy już w ogóle nie miałam pojęcia co ze sobą zrobić.

I bum. Spotkałam mężczyznę, którego bardzo polubiłam jeszcze za starych czasów. Zafascynował mnie sobą na nowo. Okazał się jeszcze bardziej dojrzały niż kiedyś, jeszcze bardziej troskliwy, jeszcze bardziej interesujący. I miałam wybór. Zaryzykować i spróbować, lub dać sobie spokój, bo przecież mogę się zranić. Przecież związek to trud i rezygnacja z siebie samego (więcej w osobnym poście). Na szczęście Pan Bóg przygotowywał mnie na takie wyzwania stawiając wiele trudnych sytuacji i udowadniając, że zawsze jest przy mnie. A wszelka styczność z wolontariatem i zaangażowanie w duszpasterstwo pokazały mi, że dając jeszcze więcej się zyskuje. I zaryzykowałam.

Jakieś parę miesięcy wcześniej wywiesiłam sobie ramkę z cytatem: „Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych” i schowałam ją dopiero po ślubie przy przeprowadzce. (Chyba warto by było wyjąć ją z powrotem).

Bo dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. Uwierz w to!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz