niedziela, 26 października 2014

Będziesz miłował... - ks. Mariusz Pohl

"Dyskusja Jezusa z faryzeuszami, którą śledzimy od kilku tygodni w niedzielnych Ewangeliach, dziś osiąga punkt kulminacyjny: dalej już pójść nie można. Jezus bowiem powołał się na ostateczną zasadę i prawo regulujące ludzkie odniesienie do Boga i do człowieka – przykazanie miłości. I albo się je uznaje, albo nie. Od tego zależy wszystko, całe ludzkie życie, i dlatego, jeśli ktoś kwestionuje bądź świadomie odrzuca prawo miłości, zarazem odrzuca wszystko: człowieka, siebie, Boga... Jak trudno wtedy żyć. Popada się w rozpacz, która stopniowo i na różne sposoby niszczy człowieka.

Albowiem bez miłości nie da się żyć. Człowiek potrzebuje miłości bardziej niż powietrza, chleba czy wody. Może niekiedy sobie tego nie uświadamiamy, ale gdy doznamy nieraz braku miłości, odtrącenia, nienawiści czy krzywdy, wtedy niczego tak nie pragniemy jak bliskiej, kochanej osoby, której możemy w pełni ufać. Bez kogoś takiego człowiek duchowo umiera. Tak rodzą się zbrodniarze, narkomani, samobójcy.

Ale miłość potrzebujemy nie tylko przyjmować i doznawać. Człowiek ma także potrzebę dawania miłości. Jak nieszczęśliwy jest egoista zasklepiony i zapatrzony tylko w siebie. Choćby opływał we wszystko, prędzej czy później przekona się, że takie życie nie ma sensu – gdy nie ma się dla kogo żyć.

Właśnie dlatego u źródeł wszystkich zasad postępowania Bóg postawił miłość.

No dobrze, powiemy, ale jak można nakazać miłość? Przecież kochać można tylko z dobrej woli, a nie pod przymusem czy na siłę. Tak, ale przykazanie miłości wcale nie oznacza przymusu, lecz zobowiązanie, powinność, wewnętrzny nakaz, który nas pobudza do decyzji: chcę kochać! Człowiek jest w stanie taką decyzję podjąć. Albowiem miłość jest nie tylko uczuciem, lecz także rozumnym aktem woli.

Często o tym zapominamy lub nawet w ogóle nie wiemy. Wydaje się nam, że miłość musi zrodzić się spontanicznie, sama, i sama musi trwać: gdy potem nasze uczucia stygną, jesteśmy przekonani, że miłość widocznie się skończyła i nie ma co dalej zawracać sobie głowę.

A wszystkiemu jest winne podstawowe nieporozumienie: że miłość utożsamiamy z tylko z uczuciem. Tymczasem co innego jest kogoś lubić, czyli darzyć uczuciem i doznawać w ten sposób przyjemności; a co innego jest kochać, czyli chcieć czyjegoś dobra, ale ze względu na niego, a nie na swoją przyjemność. A to już wymaga decyzji, silnej woli, wytrwałości i konsekwencji. I właśnie dlatego Bóg mówi: będziesz miłował! Bez względu na okoliczności, samopoczucie, ochotę i cenę – kochaj! Bo możesz kochać, jeśli tylko chcesz kochać. Miłość jest bowiem także aktem woli. Bez tego byłaby niemożliwa i wszelkie ludzkie odniesienia, a przede wszystkim małżeństwo i rodzicielstwo byłyby niemożliwe. Jesteś odpowiedzialny za tego, kogo oswoiłeś – powie Mały Książę. Gdyby rodzina nie była zbudowana na fundamencie zobowiązania do miłości, a tylko na uczuciu miłości, wtedy żadne małżeństwo nie przetrwałoby dłużej niż kilka lat.

Jest jeszcze pewien szczegół, którego często nie zauważamy: mamy kochać bliźniego jak samego siebie. Wzorem i niejako warunkiem miłości do innych ma być miłość siebie samego. Dla wielu z nas jest to zaskoczeniem, gdyż miłość siebie samego kojarzy się nam z samolubstwem czy próżnością. Owszem, fałszywa miłość siebie tak. Ale tu chodzi o miłość prawdziwą, samoakceptację, pozytywne nastawienie do siebie takiego, jakim się jest. Skoro Bóg mnie kocha i akceptuje, to i ja powinienem siebie pokochać. Bo dopiero gdy pokocham siebie, zechcę coś dla siebie zrobić, zdobyć się na trud przemiany, pracy nad sobą. W przeciwnym razie ciągle będę żył w wewnętrznym konflikcie, skłóceniu ze sobą, a w konsekwencji i ze światem. I wtedy na pewno nie potrafię nikogo pokochać."

środa, 8 października 2014

Dla Alicji

Kiedyś pewna osoba bardzo nalegała żebym coś napisała. A ja stwierdziłam, że to teraz niemożliwe, bo życie mi się wali, nie wiem dokąd idę, wszystko jest bez sensu. Później trafiła na czas, gdy byłam wkurzona i znowu się wykręcałam. A ta nadal uparcie twierdziła, że jak jestem wkurzona, to powinnam po prostu pisać jak wkurzona, i tyle.

No dobra, niech więc będzie. Na co teraz jestem wkurzona? Ano na siebie. Za to, że nie daję jednak rady z dziennikarstwem, że tak wiele rzeczy zaniedbuję, że tak wiele osób chciałabym odwiedzić, porozmawiać, a nie radzę sobie z organizacją czasu i ciągle mi go jakoś brakuje. Za to, że ciągle muszę wybierać i to nie są wybory pomiędzy czymś dobrym i czymś gorszym. Tylko wszystkie te sprawy, wydarzenia są z mojego punktu widzenia tak samo ważne i dobre, a jedyne, czego mi do szczęścia potrzeba to dar bilokacji. Za charakter zadufanej w sobie egocentryczki wytykającej innym drzazgi, a ślepej na własne błędy jak mało kto. Za gadulstwo, jakby nikt inny nie miał prawa głosu. Za zamknięcie na innych ludzi, za wybieranie wygody i świętego spokoju, zamiast zaangażowania dla dobra innych. Za moją pychę, słabość i zazdrość pukającą zewsząd. W takiej chwili trudno siebie kochać. Ale…

I tak kocham tę, która pali buraka, za każdym razem, gdy musi coś na głos przy wszystkich zaśpiewać, która jest total niezdecydowana i niecierpliwa. Która tak często łapie się na tym, że za bardzo się przejmuje, za bardzo spina, za dużo martwi. Zwraca uwagę na to, co, kto o niej pomyśli i chce robić dobre wrażenie, jakby to było w życiu najważniejsze. Taki nerwusek, który obraża się za każdym razem, gdy ktoś śmie na głos powiedzieć, że jest zbyt rozrzutna, czy za mało rozsądna, bo prawda boli. Z rana zamiast iść na uczelnie, zaczyta się w jakieś artykuły czy rozważania, nie zwracając uwagi na to, że czas nadal płynie. Leniuszek i nieogar ze skłonnościami do popołudniowej zawiechy. Z tysiącem pomysłów na życie, marzeń do spełnienia, byle by tylko nie wpisać się w ogólnie przyjęty schemat. Praca, dom, obiad, tv, spać, praca, dom, obiad, tv, spać,… Zaniedbująca rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, a chcąca wyjechać na misje. Kobieta armagedon, czekająca na szaleńca, który podpiszę się pod przebywaniem w pobliżu oskarżonej aż do śmierci.

Ale też kobieta z wielkim potencjałem. Gdybym nie dawała raz na jakiś czas dojść do głosu Panu Bogu, słabo by to wszystko wyglądało. Na szczęście On jest szalony i mówi, że owszem widzi ten cały mój syf, ale Mu to nie przeszkadza i twierdzi, że razem możemy zrobić coś pięknego. Jestem słaba, upadam, mylę się, źle wybieram, ale co z tego? Trzeba się Go uchwycić, to i siła się znajdzie, z upadku podnieść, ze złej drogi zawrócić i modlić się żeby i z niefortunnych wyborów Bóg wyciągał dla nas dobro. Nie to, że nie trzeba nad sobą pracować, owszem trzeba. Ale żeby zacząć robić coś wielkiego, żeby zacząć spełniać marzenia, pójść drogą, o której się śni, żeby zaryzykować, nie musimy czekać aż coś się wydarzy, aż będziemy inni, aż się poprawimy, będziemy lepszymi ludźmi, aż do czegoś dojdziemy. Mamy wszystko, czego nam potrzeba, niczego nam nie brakuje. Jedyne, co nam przeszkadza to paraliżujący strach i obawa, że nie damy rady, że nie jesteśmy wystarczający. Szatan robi co może i to są właśnie jego kłamstwa. Jeśli chcemy się bronić to powinniśmy poprosić Boga, żeby to On nam powiedział, co o tym wszystkim myśli. Słyszeliście, żeby Bóg kiedykolwiek, komukolwiek, mówił, że nie da rady? „Nie lękaj się”, „Nie bój się”, „Niech się nie trwoży serce wasze”, „Idź z tą siłą, jaką posiadasz”, „Pan jest z tobą, dzielny wojowniku” ,„Odwagi, niewiasto! Niech się nie lęka twoje serce”, „Cała piękna jesteś”… To są słowa Pana Boga! On w Ciebie wierzy, wierzy we mnie.

Razem możemy dokonać czegoś pięknego! Uwierz tylko.