wtorek, 19 sierpnia 2014

Effatha!

Obudziłam się ze snu o wojnie. Byli Polacy i Niemcy, którzy mieszkali na jednej ziemi i jacyś okupanci przychylni Niemcom. Mieszkałam z rodziną w domu, który posiadał pomieszczenia ukryte w przestrzeni pomiędzy najwyższą kondygnacją a dachem. Małe wejście prowadziło z prawego górnego rogu schowka, jakieś spiżarenki, do mini mieszkanka z toaletą i dostępem do wody. Okupanci cały czas byli w mieście i robili, co im się chciało, również kobietom. Nie mieliśmy żadnej ziemianki, innego schronienia, a tylko ja sprawdziłam, że przecisnę się przez wejście w spiżarence. Późnym wieczorem ktoś zaczął walić do drzwi i przerażona stwierdziłam, że nie chcę ocaleć jako jedyna. Na szczęście jeszcze był czas. Stawała mi przed oczami wizja spalonego domu, w którym giniemy wszyscy bez wyjątku i wydało mi się to o wiele lepszą perspektywą niż zostanie jedyną, która przeżyła, bez nikogo.

Może tak Pan Bóg chce mi przypomnieć o spisaniu historii Pana Witolda i Pani Gabrieli. Więc od początku:

Pociągiem z biletem na następny dzień, bo na ten, co trzeba, byłoby zbyt nudno, z zeszytem na kolanach i stopami uwolnionymi z trekkingów i skarpet. W parny piąty dzień sierpnia. Coraz bliżej Warszawa, coraz bliżej pielgrzymka, a za oknem deszcz. W przedziale, choć niestety nie cały czas, to, co misie lubią najbardziej, czyli rozmowy.

O Kazimierzu nad Wisłą i innych pięknych starych miastach Polski, w których tradycje, ludową kulturę i regionalne unikaty zamienia się w korporacyjną sieciową tandetę, bo liczy się zysk. I wszystkie niepowtarzalne miejsca, posiadające swój własny klimat, strzyże się na jedną masę, włożoną w tę samą plastikową torbę z biedronki. 

O tym, co najważniejsze, czyli o odkrywaniu Pana Boga w swoim życiu. O bezcennej wartości wszelkich podróży, o kojących właściwościach lasów, puszczy, gór i Krainy Tysiąca Jezior. O ludziach, którzy siedzą cicho i nie odezwą się do współpodróżnych i tych, którzy rozmawiają jak my i jakże przyjemnie mija czas.

Pani Gabriela, na moje oko przed 60tką. Bardzo aktywna kobieta. Oficjalnie mieszka w Szczecinie razem z siostrą. Po mieście jeździ rowerem. Ciocia, często odwiedzana przez swojego bodajże czteroletniego ukochanego malca. Widziałam foty, słodziak. W ciągu roku mobilna, przenosi się z miejsca na miejsce. Tym razem jechała do wcześniej wspomnianego Kazimierza, ale zahacza też o Mazury, góry i swoje ulubione puszcze. Odwiedza rodzinę, dając im z siebie tyle ile może. Pasjonatka rolnictwa i leśnictwa. Bardzo inteligentna i oczytana kobieta, aż człowiekowi wstyd było.

Przeżyła chorobę nowotworową i śmierć męża. Walczyli do ostatniej chwili. Chemia, naświetlania, podróże po całej Polsce. Ale guz w mózgu powodował coraz większe komplikacje w całym ciele. Lekarze zwlekali z operacją jak tylko mogli dając minimalne szanse na powodzenie. Umarł tak jak chciał, we własnym domu, przy ukochanej kobiecie.

Pan Witold, lat 83. Kochany staruszek. Przeżył okupacje hitlerowską. Jak sam mówi, trzy razy został cudownie ocalony od śmierci i nikt mu nie wmówi, że nie istnieje Boża Opatrzność.

Pierwszy raz, gdy topił się wraz z małą dziewczynką z sąsiedztwa pod lodem podczas niefortunnego zjazdu na sankach. Jako patriota, musiał odpowiedzieć na wyzwanie do ścigania się z dziewczynką z swastyką na ramieniu. Uratowała ich właśnie ona, podając długą gałąź i wyławiając z nurtu lodowatej wody. Całemu zdarzeniu przyglądała się grupka ludzi na moście, która nie pomyślała, o tym, aby rzucić się na ratunek tonącym, za to nie omieszkała oklaskać brawurowego czynu małej Hitlerjugend.

Podczas okupacji mieszkał w okolicach Ostrowca Świętokrzyskiego, przemieszczając się pomiędzy rodziną zamieszkującą okoliczne miasteczka i wioski. Pewnego razu, przebywając u krewnych, jakoś bardzo chciał już wracać do domu i pomimo nalegań wyruszył w drogę powrotną spotykając dorosłego, zmierzającego w tym samym kierunku. Następnego dnia, miejsce, z którego wyszedł, zostało zniszczone.

Na swojej drodze spotkał i Niemców i Rosjan. Z tego, co opowiadał, ludzie starali się po prostu żyć normalnie, jak gdyby nigdy nic. Pomimo przymuszania do ciężkich prac w fabrykach i widoku Żydów prowadzonych do pociągu, których kiedyś raz odprowadzał i jeszcze chwila, a kazaliby mu do nich dołączyć, ludzie starali się po prostu żyć, a może dokładniej przeżyć, i być razem jak najdłużej.

Był ciepły wieczór, mama pana Witolda siedziała na ławce przed domem i namawiała, by tej nocy położył się spać normalnie w łóżku, jak jego ojciec, ciocia i jeszcze ktoś z rodziny. Ale jak to młody chłopak, pan Witek hasał cały wieczór i jakoś odruchowo poszedł spać wraz z innymi malcami do takiej wielkiej dziury pod ziemią przed domem. Tej nocy pocisk spadł na dom, pozostały tylko zgliszcza i wydobyte następnego dnia ciała. Przeżyli tylko ci z ziemianki.

Dzisiaj pan Witold ma syna, zatwardziałego kawalera po pięćdziesiątce, jak sam mówi, więc swojej historii nie przekaże potomkom. Na szczęście część rodziny zna jego opowieści. Z chęcią bym je spisała, ale niestety nie wszystko zapamiętałam, nie wszystko zdążył opowiedzieć, a szkoda, wielka szkoda. Chciałabym mieć takiego dziadka, moich niestety nie zdążyłam poznać. Wyobraźcie sobie takiego 83 letniego spełnionego mężczyznę, który ufa Bogu, nikim nie pogardza, wiele przeszedł, ale jest pogodny jak słońce w bezchmurny dzień.

Opowiadał też o jednym kapłanie, którego ciągle spotykał w swoim życiu i który był jego taką dobrą duszą. Który postawił mu od początku wysoko poprzeczkę, poprowadził niby pogrzeb jego rodziców, bo normalnych nabożeństw nie można było odprawiać. Był po prostu dobrym księdzem, Bogu niech będą dzięki za takich ludzi, których stawia na naszej drodze.

Pan Witek jechał do Lublina, do swojej chrześnicy, której już parę lat nie widział na oczy i skwitował swoją podróż, że zachciało mu się na starość porywać i szaleć.

Jak to kiedyś usłyszałam w produkcji „The Human Experience”, życie składa się ze spotkań. Czasami tak trudno otworzyć się nam na drugiego człowieka, nie mamy humoru, myślimy, że nie znajdziemy wspólnego języka, nie chce nam się. I ile tracimy! A może Pan Bóg postawił właśnie te osoby na twojej drodze, właśnie w tym momencie, właśnie w takim stanie, jakim jesteś, żebyście mogli sobie coś nawzajem dać, zabrać nieco smutku i trosk życia, podzielić się tym, co piękne i ważne. Każdy ma w sobie pewne bogactwo, bogactwo przeżytych dni i dobrego serca, które czasami trzeba odkopać z gruzu uprzedzeń i strachu przed odrzuceniem. Nie okradaj ludzi z tak cudownego człowieka, jakim jesteś!

"Znowu opuścił okolice Tyru i przez Sydon przyszedł nad Jezioro Galilejskie, przemierzając posiadłości Dekapolu. Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: «Effatha», to znaczy: Otwórz się! Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić. [Jezus] przykazał im, żeby nikomu nie mówili. Lecz im bardziej przykazywał, tym gorliwiej to rozgłaszali. I pełni zdumienia mówili: «Dobrze uczynił wszystko. Nawet głuchym słuch przywraca i niemym mowę»." (Mk 7,31-37)


Wystarczy przyjść i poprosić.