środa, 28 stycznia 2015

28.01.2014r.

Jej imię nie bez powodu oznacza „anioł”, „posłaniec”, bo bez wątpienia jest takim aniołem w ludzkiej postaci.

Kobieta, która pomogła mi zrozumieć samą siebie. Wierna towarzyszka radości i smutków. Patrząca na świat oczami Boga, nie gardząc, tylko przygarniając. Prosta, a mająca w sobie milion tajemnic do odkrycia. Wrażliwa, ale potrafiąca walczyć o to, co naprawdę ważne, o tych, co są dla niej ważni. Wysłuchująca i empatyczna jak mało kto. Nieświadoma siły, jaką w sobie nosi, może i dobrze, jeszcze popadłaby w samouwielbienie ;) Kochana kobieta, troskliwa, uwielbiająca dzieci, zwierzęta. Oglądaliście kiedyś bajki? Te o księżniczkach, które nie były cenione za władzę, ale za dobroć serca, za otwarcie i zauważenie potrzebującego człowieka, za delikatność, subtelność, wystrzeganie się zła i wszystkiego, co nieczyste. Walczące o sprawiedliwość i świadome tego, że kochać, oznacza służyć, bezinteresownie. Piękne nie tylko na zewnątrz, ale też w środku. Promieniujące ciepłem na otoczenie.

Znam takie kobiety, które potrafią tak kochać. Które uczą mnie służby, nie zważania na siebie, ale na tych, którym potrzebna jest pomoc, często zapominając o sobie. Czułe, troskliwe, przejęte sprawami innych. Potrafiące działać i walczyć o to, co naprawdę ważne. Takie kobiety poznałam w duszpasterstwie akademickim.

Gdyby nie one, już dawno poddałabym się w walce z egoizmem, ze strachem przed zaangażowaniem, przed dawaniem siebie, ale dzięki nim ciągle walczę. Może kiedyś Pan Bóg da mi jakąś taryfę ulgową i sprawi, że będę potrafiła tak bezinteresownie kochać. Nie uciekać, nie chować się, tylko dawać siebie mimo wszystko.

A póki co… Dziękuję, że jesteście!

A dziś szczególnie dziękuję Tobie, Angeliko! Za to, że jesteś, za to, że byłaś w tych najgorszych momentach i nieustannie wspierałaś. Za to, że jesteś, jaka jesteś, prawdziwa, bez gier i pozorów. Za to, że mogę słuchać opowieści o wielkiej miłości, o tym, że można tak! kochać. I proszę, zrób coś dla mnie…

…bądź dalej taką piękną kobietą, silną Jego mocą, zmieniającą świat!

Wszystkiego najlepszego!



środa, 14 stycznia 2015

Św. Joanna Beretta Molla

„Wszystko dla Ciebie, mój Boże, moja największa miłości, kiedy coś czynię, cierpię i myślę. W każdym moim oddechu pragnę ofiarować Tobie moją duszę, poświęcić Ci moje serce i niech wzrasta we mnie ogień Twojej Boskiej Miłości. Kochany Jezu, w Twoim pięknym sercu pragnę schronić się, a w moim sercu pragnę uczynić mieszkanie dla Ciebie i chcę żyć i umierać na zawsze, nie opuszczając nigdy Ciebie. Będąc wdzięczna i wynagradzając moje przeszłe niewierności, Tobie ofiaruję moje ubogie serce i wewnętrznie poświęcam je Tobie, mój Jezu, i pragnę z Twoją pomocą nigdy więcej nie grzeszyć.”– te słowa napisała podczas rekolekcji prowadzonych przez jezuitę o. Avedano, niespełna szesnastoletnia Joanna Franciszka Beretta. Kto by przypuszczał, że ta młodziutka dziewczyna pochylona nad jakimś zeszycikiem, siedząc w kościelnej ławce, zapisuje najintymniejsze wyznania miłości do Chrystusa, któremu zostanie wierna już na zawsze.

Joanna Beretta Molla urodziła się 4 października 1922 roku w Magencie. Zmarła 28 kwietnia 1962 roku. Spoczywa na cmentarzu w Mesero.

Joanna Beretta Molla – święta matka, która poświęciła swoje życie za poczęte dziecko została kanonizowana 16 maja 2004 roku. Nie została kanonizowana wyłącznie za ostatni akt jej heroicznej miłości. Zresztą nie byłaby do niego zdolna, gdyby nie świętość całego jej życia.

„Najwyższa ofiara, którą uwieńczyła swe życie – powiedział Ojciec Święty Jan Paweł II podczas homilii 16 maja, kiedy ogłosił Ją świętą – świadczy o tym, że tylko wtedy człowiek może się zrealizować, gdy ma odwagę całkowicie poświęcić się Bogu i braciom”. Słowa wypowiedziane przez Ojca Świętego odzwierciedlają sens życia św. Joanny.

Marzeniem młodziutkiej Joanny było pójść w ślady swojego starszego brata Alberta, który wyjechał na misje do Brazylii. Joanna, mając to na uwadze ukończyła studia medyczne, zrobiła dwie specjalizacje, rozpoczęła praktykę lekarską, poszła na kurs języka portugalskiego, angażowała się w działalność Akcji Katolickiej oraz w pracę charytatywną w Stowarzyszeniu św. Wincentego a Paulo i dużo, bardzo dużo modliła się, bo czuła, że ma zostać świecką misjonarką. Po uzyskaniu dyplomu z medycyny i chirurgii na Uniwersytecie w Pavia otworzyła klinikę medyczną w Mesero. Zrobiła specjalizację z pediatrii na Uniwersytecie w Mediolanie, gdzie później kontynuowała swoją praktykę lekarską.

Okazało się jednak, że i w tym wypadku Pan Bóg miał głos decydujący. Miała w zwyczaju konfrontować swoje plany ze wskazówkami kierownika duchowego. Tym razem otrzymała od niego radę, żeby ostateczną decyzję podjęła po odprawieniu nowenny. Tak też uczyniła i … proces rozeznawania powołania trzeba było rozpocząć od nowa. Nie było to łatwe. Dość długo poszukiwała właściwej drogi życia. Przyznała później szczerze, że był to dla niej prawdziwy czas niepewności i duchowej rozterki …

Kiedy jednak odkryła, że Bóg chce ją widzieć w rodzinie, potraktowała małżeństwo jako prawdziwy dar i zadanie. 24 września 1955 roku wzięła ślub z Piotrem Mollą. Ponadto swoje powołanie macierzyńskie Joanna odkrywała stopniowo. Było to więc macierzyństwo bardzo świadome. W 1956 urodziła syna Pierluigiego, w 1957 roku córkę Mariolinę, a w 1959 córkę Laurettę. W 1961 roku, podczas czwartej ciąży w jej macicy rozwinął się włókniak. Zdecydowała się donosić ciążę i w 1962 roku urodziła się Gianna Emanuela. Jednak Joanna Beretta Molla zmarła mając zaledwie 39 lat.

Dlaczego święta? A jednak …

Joanna była znaną włoską lekarką, kobietą wszechstronnie wykształconą, lubiącą świat mody, muzyki, a zarazem kościelnej ciszy i rozmowy z Bogiem. Nie wiedziała, co ją w życiu spotka, ale chciała je przeżyć zgodnie ze słowami swej ulubionej świętej Marii Goretti: „Życie jest piękne, kiedy poświęcone jest wielkim ideałom. Aby móc osiągnąć ten wielki ideał, potrzeba umieć oddać życie”. Ustaliła sobie zatem jasny program życia duchowego: modlitwa, działanie, poświęcenie. Mając na uwadze modlitwę, mówiła: „[…] musimy dawać ludziom to, co Boże, a nie to co ludzkie. A zatem musimy być zjednoczeni z Bogiem. Im większe jest pragnienie, by dużo dawać, tym częściej trzeba czerpać ze źródła, którym jest Pan Bóg”. Każdy powinien być świadkiem. Natomiast tego, jak się poświęcać na co dzień, nauczyła się od swoich rodziców (obydwoje zmarli w 1942 roku), którzy podjęli trud wychowania trzynaściorga dzieci. Każde z rodzeństwa Joanny otrzymało nie tylko doskonałe wykształcenie, ale – co o wiele ważniejsze – tyle miłości, że wszyscy już jako ludzie dorośli sami podjęli służbę na rzecz innych.

Okazało się jednak, że Bóg przygotował dla niej prawdziwy dar w postaci małżeństwa i rodziny założonej przed Jego obliczem 24 września 1955 roku. Już po pierwszych spotkaniach narzeczeńskich Joanna i Piotr dojrzeli do wyznania sobie miłości, którą wzajemnie odczytali jako dar od Pana Boga. Ich kontakty można nazwać „randkami z Jezusem i Maryją”. Cieszyli się radością wzajemnej miłości. Wiedzieli, że sekretem ich szczęścia jest życie każdą chwilą i dziękowanie Panu Jezusowi za wszystko, co On w swej dobroci zsyła im dzień po dniu. W celu duchowego przygotowania i przyjęcia Sakramentu Małżeństwa odbyli coś w rodzaju triduum. Podczas trzech dni poprzedzających ich zaślubiny przed Bogiem uczestniczyli we Mszy św. i przyjmowali Komunię św., Joanna w Sanktuarium Matki Bożej Wniebowziętej, a Piotr w Ponte Nuovo. Uważali, iż Madonna połączy ich modlitwy i pragnienia. Joanna Beretta wierzyła, że nikt tak ściśle jak Jezus ich nie połączy. Była przekonana, że miłość jest najpiękniejszym doświadczeniem, jakie Pan Bóg włożył w dusze ludzi. Dlatego sakrament małżeństwa, którego nie mogła się doczekać, nazywała sakramentem miłości. Sądziła, że do tego sakramentu zbliża się przez naukę prawdziwej miłości. „Powołanie do życia rodzinnego nie oznacza zaręczenia się w wieku lat czternastu. Nie możemy wkraczać na tę drogę, jeśli się nie umie kochać. Kochać to znaczy pragnąć doskonalić samego siebie i ukochaną osobę, przezwyciężając własny egoizm, podarować siebie. Miłość musi być całkowita, pełna, kompletna, regulowana według prawa Bożego i musi trwać wiecznie aż po niebo.” Joanna była bardzo uczuciowa. Lgnęła całym sercem do Piotra, ale znała wartość czystości. Bez dwuznaczności mówiła: „Czystość ma kierować właściwym i dozwolonym korzystaniem z przyjemności zmysłowych. Nasze ciało jest narzędziem połączonym z duszą dla czynienia dobra. Jak zachować czystość? Otoczyć nasze ciało ogrodzeniem poświęcenia. Czystość staje się piękna. Czystość staje się wolnością”. To właśnie wolność wewnętrzna dała jej szansę wyboru właściwej drogi. Dlatego też swoim życiem ukazała, jak należy przeżywać czas bezrobocia, czas rozstania z mężem, który wyjechał do USA na pewien okres w sprawach biznesowych, i czas szybkiego bogacenia połączony z zakładaniem własnej firmy.

Ale czy Joanna to nie jakaś dewotka? Nic podobnego. Religijność Joanny była spontaniczna i naturalna. Piękna Włoszka była na bieżąco z obowiązującymi ówcześnie trendami mody, znała tajniki subtelnego makijażu. Używała perfum. Nieobcy był jej świat dźwięków – grała na pianinie. Malowała. Jeździła na nartach i uprawiała alpinizm. Dobrze kierowała autem. Miała stały karnet na występy w operze. Wiedziała, po co chodzi się do kina i teatru. Kochała tańczyć i tańczyła tak, że innym było trochę wstyd, iż oni tak nie potrafią. Czerpała radość życia pełnymi garściami. Ćwiczenia duchowe wzbogacane były o radość i pogodę ducha. Uśmiech Joanny urzekał jej męża, był promykiem słońca dla dzieci i zjednywał wielu ludzi. To kobieta pełna życia, dbająca o swoją godność. Urok zewnętrzny szedł u niej w parze z pięknem serca. Należy dodać, iż w ten sposób Joanna wyprzedziła czasy. Była niejako prekursorką potrafiącą przeżywać swą wiarę w radości. Nie była skupiona tylko na sobie, ale otwarta na pomoc osobom starszym i potrzebującym. Podejmowała najzwyklejsze prace domowe. Można więc ją było zobaczyć ze ścierką czy siatką pełną zakupów. Prowadziła dom otwarty na sąsiadów i potrzebujących. Sama, będąc lekarką, służyła swoim pacjentom czasem, talentem, a kiedy trzeba było to także dyskretnym wsparciem finansowym.

Małżonkowie Molla doświadczali rozmaitych trudności, lecz zawsze szukali dobra i z Bożą pomocą potrafili je wspólnie znosić. Joanna bardzo pragnęła wielodzietnej rodziny. Obydwoje z Piotrem potraktowali rodzenie dzieci jako współpracę ze Stwórcą. Z medycznego punktu widzenia za każdym razem stan błogosławiony nie był dla Joanny łatwy. Dwukrotnie przeżyła ogromny smutek, jaki towarzyszy matce z powodu naturalnego poronienia. Ale ostateczna próba nadeszła później. „W małżeństwie byliśmy tak szczęśliwi – wspomina Piotr. – nikt nie przypuszczał, co nam przyjdzie razem przeżyć. Kiedy mieliśmy trójkę dzieci, podczas oczekiwania na czwarte, wykryto u Joanny bardzo niebezpiecznego włókniaka macicy. Specjaliści przedłożyli jej trzy możliwości: usunięcie włókniaka wraz z macicą, co ratowałoby życie jej, poświęcając jednak życie poczętego dziecka; usunięcie włókniaka i przerwanie ciąży, co pozwoliłoby być może mieć kolejne dzieci; oraz próbę usuwania włókniaka przy jednoczesnym staraniu się, aby nie zniszczyć poczętego życia”. Joanna wybrała … Jakby mimo woli, na około 15 dni przed terminem porodu, powiedziała mężowi: „Jeśli będziecie musieli wybierać pomiędzy mną a dzieckiem, wybierzcie dziecko”. To samo zdanie powtórzyła kilkakrotnie również profesorowi, który ją operował, prosząc go usilnie, by uczynił wszystko, co w jego mocy, aby ocalić poczęte dziecko. Urodziła się piękna dziewczynka, która tak jak mama zapragnęła zostać lekarką. I też nosi imię Joanna… Córka Joanna Emanuela, czyli „Bóg z nami” zna swoją mamę wyłącznie z przekazów taty, wujostwa oraz nieco starszego rodzeństwa. Jest swojej mamie wdzięczna oczywiście najpierw za to, że oddała dla niej swoje życie. Ale jest równie wdzięczna za wzór, jaki po sobie pozostawiła. Mówi: „Moja mamusia czuwa nade mną. Moja mamusia jest ze mną. Moja mamusia wcale nie odeszła…”.

Niestety, sama Joanna żyła jeszcze zaledwie kilka dni. Odczuwała ogromne bóle fizyczne. Nie mniejszy był zapewne też ból psychiczny. Choć bardzo cierpiała, umierała godnie. Piotr wspomina to tak: „Ciągle jeszcze widzę Joannę, kiedy to rankiem w niedzielę Zmartwychwstania w 1962 roku na oddziale położniczym w szpitalu w Monzie i z taką trudnością bierze w ramiona podane dziecko. Potem je całuje. Patrzy na nie ze smutkiem i cierpieniem. To jest dla mnie znak, że ma świadomość, iż będzie je musiała osierocić. Od tego dnia bóle już nie ustawały. Tak bardzo była cierpiąca. W nocy z wtorku na środę w Oktawie Zmartwychwstania przeżyła bardzo ciężką zapaść. W środę rano poprosiła mnie, abym się zbliżył i powiedziała: Piotrze, ja już tam byłam i czy ty wiesz, co widziałam? Pewnego dnia opowiem ci o tym. Ale ponieważ byliśmy zbyt szczęśliwi, żyliśmy zbyt dobrze z naszymi cudownymi dziećmi, pełni zdrowia i łaski, ze wszystkimi błogosławieństwami nieba, zostałam odesłana tu ponownie, aby jeszcze pocierpieć, gdyż nie jest słusznym stanąć przed Panem Jezusem bez wielu cierpień.” Taka była ostatnia rozmowa Piotra z żoną. „Dla mnie to właśnie był testament radości i cierpienia, oddania i ufności Bogu” – wyznał.

Joanna już wcześniej, zanim doszło do sytuacji, kiedy musiała wybierać pomiędzy swoim życiem a życiem dziecka poczętego, była świadoma, że każde powołanie jest powołaniem do macierzyństwa albo fizycznego, albo duchowego i moralnego. Co więcej, była przekonana, że w każdym powołaniu, zwłaszcza matki, mogą przyjść chwile, iż trzeba będzie zdobyć się nawet na oddanie własnego życia, by zachować to, które się poczęło. Tym niemniej Joanna nigdy nie żyła, myśląc o sobie w kategoriach męczeństwa. Jej wybór życia był konsekwencją wyborów, których dokonywała od młodości; wyborów piękna, sportowej kondycji czy talentów malarskich i muzycznych, którymi Bóg ją obdarował. Oddanie życia za dziecko było niejako wpisane w jej światopogląd: „Należy bronić każdej formy życia za wszelką cenę, nawet za cenę oddania własnego” – twierdziła.

Joanna miała pełną świadomość, że pozostawia trójkę małych dzieci i czwarte, które się narodzi. Wiedziała, że nie będzie mogła więcej ich do siebie przytulić, nie będzie mogła z nimi pójść na spacer, nie będzie mogła cieszyć się ich głosem i radosnym śmiechem. Jednakowoż czuła, że jeżeli zawierzy Opatrzności Bożej, to krzywda jej dzieciom się nie stanie. Joanna miała właściwą hierarchię wartości. Była w bliskim kontakcie z Panem Bogiem, którego traktowała w sposób osobowy. Za najbliższą powiernicę obrała sobie Matkę Najświętszą, której powierzała wszystkie swoje sprawy, dlatego na przykład za każdym razem, kiedy zostawała szczęśliwą mamą, prosiła męża, żeby zaraz po porodzie ofiarowywał każde dziecko Maryi w kościółku położonym nieopodal jej rodzinnego domu, a poświęconym Matce Bożej Dobrej Rady.

Dla Joanny dzieci były dopełnieniem małżeństwa, spełnieniem się jako kobiety i nie przeszkadzały w byciu uznaną lekarką. Potrafiła cieszyć się swoimi sukcesami zawodowymi, ale nie ustawiała ich na szczycie hierarchii wartości. Dlatego też była kobietą szczęśliwą, zawsze pogodną i cieszącą się z każdego kontaktu z drugim człowiekiem. Św. Joanna to również przykład kobiety umiejącej odpoczywać i zachęcającej do odpoczynku rodzinnego. Postawa męstwa u kobiety dojrzałej, według Joanny, polegała na podejmowaniu trudów życia, wierności swoim przekonaniom, systematyczności w dążeniu do rozpoznanego na modlitwie celu. To również nieprzerzucanie swoich zmartwień na innych. To postawa kobiecej radości, nie zaś zgorzknienia i narzekania. Dzielna kobieta to zatem nie „kwaśna hardość”, ale pogodny spokój w każdej, czasem nawet bardzo trudnej sytuacji życiowej. Święta Joanna, to kobieta najbardziej wpisana w całą współczesną rzeczywistość ludzi żyjących w małżeństwie.

„Nie przypuszczałem, że żyłem obok jakiejś świętej – wyznaje mąż Joanny, inżynier Piotr Molla. – a moja małżonka nigdy nie dawała mi odczuć, iż robi to czy tamto, by dostać się do raju. Ona kochała życie. Była normalną, kochającą żoną i matką. Po prostu sobą”.

To właśnie ta osoba staje się wzorcem życia dla coraz większej liczby małżeństw na całym świecie. To kobieta promująca ludzkie życie, broniąca je, a w ostateczności składająca je w ofierze za poczęte dziecko. Jej życie i styl życia całej rodziny Mollów ukazuje wieczną tęsknotę ludzi za prawdziwą miłością małżeńską i rodzinną. Z tej właśnie racji jej kult rozszerza się po różnych zakątkach świata.

Jan Paweł II, podczas homilii 16 maja, kiedy ogłosił Ją świętą, powiedział:„Wynosząc na ołtarze Joannę, Kościół pragnie oddać hołd wszystkim heroicznym matkom, które bez reszty poświęcają się swoim rodzinom, które cierpią, wydając na świat dzieci, które są gotowe podjąć wszelkie trudy, aby przekazać dzieciom wszystko, co najlepsze, bo miłość niejednokrotnie staje się próbą, czasem wręcz heroiczną, która wiele kosztuje macierzyńskie serce kobiety.”

Św. Joanna ukoronowała swoje posłannictwo kobiety, żony i matki, poprzez świadomą ofiarę z życia. Ukazała wyjątkową świętość, przeżywaną w sposób spontaniczny i głęboki przez całe życie. To życie proste, dobre, zwyczajne wzbudziło zainteresowanie wielu ludzi i może być dla nas wszystkich wzorem do naśladowania. Jest patronką narzeczonych i zakochanych, małżonków i rodziców, kobiet oczekujących potomstwa i w stanie błogosławionym, także patronką rozeznających powołanie i służby zdrowia.

I jak przykład Joanny ma nie przemawiać do ludzi, skoro mamy do czynienia ze świętą, która była matką, żoną, lekarzem – kobietą świętą żyjącą w normalnej rodzinie? A rodziny są wszędzie i potrzebują przecież jasnych wzorców, które pokazują, w jaki sposób ustawiać relacje do Boga, współmałżonka, dzieci i pracy zawodowej.

Dlatego też 11 listopada 2007 roku ks. bp Ordynariusz Łomżyński, podczas uroczystej Mszy św. dokonał wprowadzenia relikwii św. Joanny Beretty Molla do Kościoła w parafii p.w. Świętej Rodziny. Uroczystość rozpoczęto już w piątek nowenną ku czci Świętej, wypraszając przez Jej wstawiennictwo potrzebne łaski. Odtąd w parafii, w każdą środę przed Najświętszym Sakramentem oraz relikwiami św. Joanny Beretty Molla odmawiany jest różaniec w intencji rodzin, a w każdą drugą niedzielę miesiąca podczas Mszy św. wierni modlą się w intencji małżeństw, które obchodzą w danym miesiącu rocznicę zawarcia Sakramentu Małżeństwa. A poza tym rodziny, narzeczeni, matki w stanie błogosławionym, ojcowie, lekarze, pielęgniarki, pedagodzy i każdy, komu zależy na jakości rodziny jemu bliskiej i rodzin w ogóle, przychodzą przed relikwie i obraz św. Joanny, aby sobie przypomnieć albo wręcz nauczyć się, co to znaczy być rodziną chrześcijańską. Taka święta jest wszystkim potrzebna… Oto modlitwa, za wstawiennictwem św. Joanny:

Boże, Ty powiedziałeś, że nie ma większej miłości nad tę, kiedy ktoś daje życie za osobę ukochaną. Dziękujemy Ci, że dałeś nam w osobie Joanny płomienny przykład prawdziwej miłości i szacunku dla życia. Dopomóż nam, abyśmy zrozumieli jej przykład życia, rozpowszechniali go i sami nim żyli. Jesteśmy Ci także wdzięczni, ponieważ przez dar jej życia uczysz nas przyjmować i szanować każdą istotę ludzką. Udziel również nam mądrości, rozumu i odwagi, abyśmy za przykładem i wstawiennictwem Joanny, w życiu osobistym, rodzinnym oraz zawodowym, potrafili usłużyć każdemu, by w ten sposób wzrastać w miłości i świętości.

Daj nam za wstawiennictwem św. Joanny, która, idąc za przykładem Twego Syna, ofiarnie złożyła swoje życie za życie innych, tę łaskę, której oczekujemy …

Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.


wtorek, 6 stycznia 2015

"Pod prąd"

Pan Bóg umie znaleźć sposób na wszystko. Ociągałam się z nawracaniem jak tylko mogłam, bo spodobało mi się życie „tak jak wszyscy”. Ale jest jedna sprawa, dla której jestem w stanie dać z siebie naprawdę wiele i to już, od zaraz. Choćby to miało oznaczać momentalne spakowanie się i wyemigrowanie na dwudniowe rekolekcje w milczeniu. Jeśli mam być żoną i matką, to będę zarypistą żoną i matką, ugruntowaną w Chrystusie i stawiającą Boga na pierwszym miejscu. Bo nie wyobrażam sobie wypełniania powołania życiowego poza Nim, bo wiem, że tylko On może mnie nauczyć kochać, tak prawdziwie i tylko z Nim wszystko ma sens.

Teraz przede mną długa droga i pewnie wcale niełatwa. Ale jak na chwilę zatrzymałam się i spojrzałam na siebie, na to, jaką jestem kobietą, co jest dla mnie ważne, czym się przejmuję i na czym opieram swoje życie, to się przeraziłam. Wszystko siadło. Wszystko nie tak. Dawne ideały gdzieś na boku i marne świadectwo chrześcijańskiego życia. A niby z pozoru wszystko w porządku. Boże, co ja bym bez Ciebie zrobiła? Co bym zrobiła bez tych chwil zwolnienia, zatrzymania, ciszy i zastanowienia? Bez tego „stanięcia w prawdzie”?

Dobrze mieć w życiu cel, choćby był jeszcze bardzo odległy. Warto pamiętać, że „nadzieja zawieść nie może”… ;)

I na koniec "coś pięknego":

„Maria i Alojzy prowadzili „zwyczajne” życie. Jako małżeństwo udzielali się zarówno towarzysko, jak i charytatywnie. Niezależnie od tej bardzo konwencjonalnej manifestacji udanego życia rodzinnego, byli w sobie zwyczajnie zakochani. Maria wyznała, że przez 46 lat małżeństwa codziennie cieszyła się, gdy słyszała męża wracającego z pracy. Każdy dzień rozłąki owocował pisanymi do siebie listami. Bycie razem było powolnym wzajemnym kształtowaniem siebie i dorastaniem do wysokiego poziomu. To dzięki swej żonie Alojzy przemienił się z dobrze nam znanego „wierzącego niepraktykującego” w prawdziwego chrześcijanina.

Prowadzenie życia towarzyskiego i rodzinnego nie wykluczało u Quattrocchich bardzo bliskiego kontaktu z Bogiem. W pierwszych latach małżeństwa opracowali swoisty regulamin, w którym zobowiązywali się dążyć do świętości przez uświęcanie i jak najlepsze wykonywanie swych codziennych obowiązków. Głęboka wiara nie przeszkodziła Alojzemu w zrobieniu kariery prawniczej i osiągnięciu wysokich stanowisk państwowych, a Marii pozwoliła na zaangażowanie się w działalność nowo powstających wspólnot kościelnych i wciągnięcie w nie męża.

Mieli czwórkę dzieci. Uważali je za cenny dar, którego trzeba strzec i za który należy Bogu dziękować. Zawsze dawali temu wyraz. Najbardziej poruszyło mnie postępowanie Luigiego, kiedy tuż po narodzinach pierwszego dziecka, z dnia na dzień rzucił palenie papierosów, twierdząc, że nie chce dawać złego przykładu swojemu synowi.

Wszyscy, którzy ich znali i spotykali się z nimi, byli zauroczeni oraz zdumieni niewiarygodnym zmysłem pedagogicznym w wychowywaniu dzieci. Interesowali się postępami szkolnymi swoich pociech, pomagali w zadaniach, poprawiali i karcili za przewinienia. Jak wspomina syn Filippo, autentyczny przykład i zachęta pochodziły od rodziców: „ponieważ posiadaliśmy braki, nie mogliśmy też uniknąć upomnień i kar; jedną z najcięższych był brak pocałunku od mamy na dobranoc. Ich relacje z nami (a muszę podkreślić, że nie byliśmy aniołkami) opierały się na dialogu i były nacechowane głęboką serdecznością”. Rodzice nie lekceważyli braków, lecz starali się im zaradzić. Żywiołowe temperamenty dzieci kształtowali swoją wrażliwością i wychowawczym taktem, nie bojąc odwoływać się także do sfery sumienia.

Najcenniejszy dla dzieci był ich „aktywny udział w życiu pozaszkolnym i w wypełnianiu naszego wolnego czasu”. Częste wspólne spacery, wypady za miasto, wycieczki rowerowe, wakacje organizowane tak, aby dzieci się nie nudziły, odpoczęły i mimo woli czegoś się też nauczyły – tym rodzice zaskarbiali sobie serca dzieci. Można by pomyśleć, że byli nadopiekuńczy. Nic podobnego, umieli w porę się wycofać.

Największą siłą Quattrocchich było trzymanie się razem na dobre i na złe. Każde mogło liczyć na wsparcie reszty rodziny w najtrudniejszych chwilach. Gdy Maria była po raz czwarty w ciąży i lekarze stwierdziwszy zagrożenie jej życia, zaproponowali aborcję, małżonkowie jednomyślnie podjęli ryzyko i zostali nagrodzeni narodzinami zdrowej córki. Z tego okresu starszym dzieciom w pamięci pozostał wizerunek ojca jeszcze bardziej niż zazwyczaj troszczącego się o matkę i nieustannie modlącego się o pomyślne rozwiązanie tej trudnej sytuacji.

W starszym wieku Maria i Alojzy całkowicie poświęcili się życiu duchowemu, ale ich miłość nie wygasła, a obecnie – jak zostało to oficjalnie ogłoszone przez Ojca Świętego – są jednością z Chrystusem w Niebie.

Ich beatyfikacja 21 października 2001 roku to kolejne za pontyfikatu Jana Pawła II wydarzenie bez precedensu w historii Kościoła. Po raz pierwszy dwoje ludzi zostało beatyfikowanych za to, że byli szczęśliwym, udanym małżeństwem i wspaniałymi rodzicami dla swoich dzieci.

„…błogosławieni nie, mimo że byli małżonkami, ale ponieważ byli małżonkami i rodzicami czworga dzieci” – tak o nich powiedział Jan Paweł II.”

(Małgorzata Niemiec, Sławomir Spasiewicz, „Głos Ojca Pio” (nr 20/2003))

 

Maria i Luigi Beltrame Quattrocchi

czwartek, 1 stycznia 2015

Życzenia

Nowy Rok. Radość, zabawa. Budzę się nad ranem i Pan pokazuje mi wczorajszy dzień, najpierw to, co dobre, a później wszystkie uchybienia. Niezauważenie potrzebujących, brak miłości, brak otwarcia na nieznanych ludzi. On, sama miłość, nie potrafi przejść koło takiego mojego postępowania obojętnie. I jak zwykle, te Jego: „za mało kochasz!”. Tracąc dla kogoś potrzebującego czas pełnisz Jego wolę, chociaż czasami tak ciężko zrezygnować ze swoich pomysłów na wypełnienie danej chwili.

Pan Bóg ciągle uczy mnie czegoś nowego, choć się wydaje, że jest tak daleko, że nie jest tak blisko, jak za czasów powrotu do Kościoła. A jednak, nadal prowadzi mnie za rękę, tyle, że żeby to dostrzec muszę na chwilę odejść od siebie i spojrzeć na wszystko z dystansu.

Dostałam od niego wielu kochanych ludzi, takich, że jak teraz to piszę, to łzy stają mi w oczach. Z ludzkiego punktu widzenia, nie zasługuję na nich. Jestem okropną córką, siostrą, a i przyjaciołom często nie jestem w stanie dać swojego czasu, albo zrezygnować z ciągłego gadania o sobie, by w końcu zamilknąć i wysłuchać kogoś, kto tego potrzebuje. No do kitu. A jednak On postawił ich na mojej drodze i związał nas czymś takim, że te moje uchybienia przestają mieć aż tak wielkie znaczenie. Czym? Swoją miłością. Czasami przychodziło mi do głowy, że może to ja jestem taka wspaniała, że otacza mnie tylu dobrych ludzi. Bzdura. Wystarczy, że na chwilę odejdę od Niego, a widzę, jakim marnym człowiekiem jestem, ile we mnie egoizmu, pychy, chęci posiadania. Oni nie przychodzą do mnie, to nie ja ich zatrzymuję, to Ten, który we mnie mieszka. Kiedyś to już gdzieś słyszałam, kiedyś już do tego doszłam. Ale w codziennej pogoni za „lepszym życiem” gdzieś to zagubiłam. Na szczęście trafiłam do Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie i tam mi to przypomnieli. Ludzie nie przychodzą do nas, oni nie tyle szukają nas, oni szukają Boga i Bóg jest tym, kim mamy ich obdarować. Mamy im dać Jego troskę, współczucie, zainteresowanie, czas, Jego miłość. Tylko, żeby mieć, co dać, trzeba najpierw wziąć. Karmić się Jego ciałem, modlić się, słuchać, tego, co On ma do powiedzenia. A ja się dziwiłam, że przez ostatnie trzy tygodnie wszelkie moje próby pokazania innym Boga spełzały na niczym. Skoro postawiłam Go na drugim, czy trzecim miejscu w moim życiu, nie mogło być inaczej.

Własnymi siłami możemy naprawdę niewiele. Za to razem z Nim możemy zmieniać świat. Każdy z nas, ty i ja, możemy iść w świat i dając świadectwo naszym codziennym życiem, przybliżać ludzi do Boga. Pokazywać, że można inaczej. Żyć postępując sprawiedliwie, czasem rezygnując z zaszczytów, czy wygranej, że da się przebaczać i nie życzyć źle naszym wrogom, że możliwa jest rezygnacja ze swoich planów, że można walczyć o czyste sumienie, nie kłamiąc, nie naginając prawdy. Że cierpienie, trudności mają głębszy sens, oczyszczają człowieka, pokazują jak bardzo jest kruchy, jak bardzo potrzebuje innych ludzi. Że sukces i życie bez zmartwień wcale nie są wyznacznikami szczęścia.

Szczęście to znać powód swojego pobytu na ziemi, zdawać sobie sprawę z tego, że ma się tu coś do zrobienia, coś, co nie zniknie wraz z naszą śmiercią. To wstawać rano i wiedzieć, po co to wszystko robimy. To świadomość misji, jaką mamy do wypełnienia. Szczęście to ludzie, którzy są obok nas. To, że nie jesteśmy samowystarczalni, ale potrzebujemy siebie nawzajem. Szczęście to radość, której nie zabijają przeciwności losu. To życie, które jest przygodą i ciągłym odkrywaniem czegoś nieznanego. Szczęście to uśmiech, szczerość i prostota dzieci, to nadzieja, że mogą uczynić wiele dobra, dokonać rzeczy wielkich, że niosą w sobie tak ogromny potencjał. Szczęście to piękno otaczającego świata, góry, morza, lasy, rzeki, dzika natura. Szczęście to słoneczny dzień po całym tygodniu szarugi. Szczęście to czyjś uśmiech, to poczucie, że ktoś się o ciebie zatroszczył, że ktoś potraktował cię tak, że w końcu poczułeś się wartościowym człowiekiem, piękną kobietą, prawdziwym mężczyzną, wartym miłości, wystarczająco dobrym. Szczęście to przekraczanie własnych granic, dokonywanie czegoś, co było ponad twoje siły i uparte dążenie do celu. To zauważenie dobrych owoców tego, co z siebie dałeś innym ludziom, choć wszystko wydawało się bez sensu.


Szczęście to te ciepło, które wypełnia serce, gdy myślisz sobie, że dzięki Bogu, to był naprawdę piękny rok. Właśnie takiego poczucia, życzę Wam pod koniec tego, dopiero co, rozpoczętego roku.