poniedziałek, 29 grudnia 2014

Wigilia w SOMie

W dniach 12-14 grudnia w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie miało miejsce spotkanie kandydatów na wolontariuszy misyjnych w roku formacyjnym 2014/2015 o haśle przewodnim: „Świętość – Pycha i pokora”.

Było to ostatnie spotkanie przed Bożym Narodzeniem, więc jak łatwo się domyśleć, dom przy ul. Korowodu 20 wypełniła świąteczna atmosfera. Niektórzy wolontariusze przyjechali wcześniej, by już w godzinach popołudniowych dzielnie pomagać w kuchni. Przed godziną 18:00 ruch w holu zwiększył się do wartości maksymalnych, a wolontariusze autostradą w postaci schodów do góry lokowali się w przydzielonych pokojach.

Salezjański weekend rozpoczął się modlitwą, kolacją i oficjalnym powitaniem, którego dokonał dyrektor SOMu ks. Roman Wortolec. Zaraz po przywitaniu, członkowie spotkania żwawo ruszyli do przygotowań Wigilijnych. Wycinali dzwonki, gwiazdki, choinki, rysowali renifery, sklejali łańcuchy, ozdabiali słoiki, przygotowywali stroiki, a wszystko to w radosnej atmosferze, z momentami śpiewu na ustach i z rozmowami o świętach i nie tylko. Wieczór zakończyła modlitwa i słówko na dobranoc. Jednak szalona ekipa ludzi chętnych na długoterminowy wyjazd na misje nie poszła spać, lecz w konspiracji przygotowywała jasełka.

Sobotni poranek uczestnicy spotkania rozpoczęli Eucharystią z elementami Jutrzni, śniadaniem i prezentacją z długoterminowej misji w Wenezueli, na którą posłano Małgorzatę Wiśniewską i Agnieszkę Kanię. Wolontariuszki opowiadały o radości, jaką przysporzyła im praca z dziećmi i młodzieżą, ale też o trudach misyjnych. O ciężkich chwilach, gdy chęć działania, podejmowania nowych inicjatyw i wszelki entuzjazm jest gaszony przez wspólnotę, z którą trzeba współpracować.

Po prezentacji i krótkiej przerwie kandydaci na wolontariuszy udali się do kaplicy na konferencje ks. Macieja o pysze i pokorze w życiu codziennym, życiu duchowym. Ks. Maciej zaprezentował na konkretnych przykładach jak mogą przejawiać się te dwie postawy w naszym postępowaniu. Zwrócił uwagę, na to, że to nie my własnymi siłami mamy stawać się idealnymi. Pokora to wiara w to, że to Chrystus nas przemieni, uzdrowi, gdy będziemy szli przez życie spełniając Jego wolę.

Następnym etapem były końcowe przygotowywania do Wigilii. Gotowanie barszczu i uszek, wykładanie śledzi, krojenie ciast, dekorowanie i nakrywanie stołów, każdy miał jakieś zadanie. Na Wigilie wypadałoby się ładnie ubrać, więc zarówno mężczyźni jak i kobiety ruszyli, by wyciągnąć z szafy sukienkę, wyprasować koszule, pomalować oczy i spryskać się perfumami.

O 16:00 rozpoczął się wieczór wigilijny. Najpierw życzenia, które nie miały końca, bo uczestników spotkania było około sześćdziesięciu, a następnie wieczerza z radosnym śpiewem kolęd. Wiele śmiechu, wiele rozmów i kolęda w wykonaniu ks. Romana i ks. Macieja na dwa głosy. W SOMie jest komu śpiewać, jest komu grać na gitarze, czy bębenku, przyjeżdża tu wielu uzdolnionych ludzi.

Kolejną częścią spotkania były Jasełka, pieczołowicie przygotowane przez wolontariuszy długoterminowych. Motywem przewodnim przedstawienia był tekst autorstwa bł. Matki Teresy z Kalkuty:

„Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata
i wyciągasz do niego ręce,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy milkniesz, aby wysłuchać,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad,
które jak żelazna obręcz uciskają ludzi
w ich samotności,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei "więźniom",
tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego,
moralnego i duchowego ubóstwa,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze,
jak bardzo znikome są twoje możliwości
i jak wielka jest twoja słabość,
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, ilekroć pozwolisz by Bóg
pokochał innych przez ciebie,
Zawsze wtedy,
jest Boże Narodzenie.”

SOMowi aktorzy przedstawili pokrótce historię narodzin Jezusa w Betlejem oraz pokazali, w jaki sposób każdy może sprawić, by Bóg narodził się w czyimś sercu. Wskazali na to jak możemy kontynuować Jego misję na ziemi.

To jeszcze nie koniec, następnie odbył się wieczór kolęd i poezji oraz rozmów prowadzonych przez Skype’a z wolontariuszami, którzy aktualnie przebywają na misjach. Wieczór poezji przekształcił się w SOMowy Mam Talent. Aby odebrać prezent od św.Mikołaja z afro (w tej roli ks. Roman), renifera Rudolfa z czerwonym brokatem na nosie (ks. Maciej) i pięknej anielicy (Sylwia Prządka) należało popisać się swoimi wybranymi zdolnościami. W przerwach pokazu talentów dzwoniono do kolejnych placówek misyjnych by złożyć życzenia dziewczynom, które w tym szczególnym okresie są tak daleko od swoich domów. Dziewczyny nie jednym nas zaskoczyły, przede wszystkim dużą dawką humoru. W międzyczasie odbył się również koncert rockowy duetu Mikołaj & Rudolf.

Na koniec, ten długi i bogaty we wrażenia dzień, uczestnicy spotkania oddali Panu Bogu przed Najświętszym Sakramentem. Prosili by uczył ich stawać się pokornymi, pokazywał, kiedy to pycha w nich zwycięża. By dalej prowadził, wspierał, by był. Oddawali Mu chwałę śpiewając, modląc się i siedząc cicho, wpatrując się w Jego święte Oblicze, by Jego blask odbił się w nich, choć w ten nieidealny sposób, choć na chwilę ich życia.

Spać nie poszli, tylko siedzieli w kuchni, rozmawiali, grali i cieszyli się swoją obecnością, bo nazajutrz…

Nadszedł dzień rozjazdów. Msza św. z Jutrznią, śniadanko. I ostatnia już prezentacja z misji krótkoterminowych w Ugandzie. Prezentowały: Anna Juszczakiewicz, Hanna Rutkowska, Anna Poliszkiewicz i Agnieszka Grajewska. Wszystkie dziewczyny były w ten samej placówce, jednak dwie z okresie naszej zimy, a następne dwie, wtedy, gdy dzieci w Polsce mają wakacje. Głównym zadaniem w placówce chłopców z Namugongo jest organizowanie im czasu, wyrabianie odpowiednich zachowań, ogólnie pojęta nauka, rozwijanie kreatywności i pobudzanie do działania. A także troska i zaangażowanie w ich życie, zainteresowanie i poświęcenie im czasu, bo tego bardzo potrzebują.

Wszystko co dobre szybko się kończy. Weekend spędzony w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie to czas krótki, intensywny i eksploatujący, ale też piękny, radosny, docierający do głębi nas samych. Spędzony w towarzystwie ludzi, w których oczach można dostrzec Boga, ludzi, którzy chcą dać z siebie więcej, bo przeczuwają, że do tego wzywa ich Pan. To czas spędzony z Bogiem, niezmarnowany, w pełni wykorzystany.

Boże Narodzenie już się zaczęło.

http://www.misje.salezjanie.pl/

wtorek, 9 grudnia 2014

Wtedy jest Boże Narodzenie.. Jasełka

św. Jan Bosko: 

Drogie dzieci, dzisiaj opowiem wam o najbardziej szalonym czynie miłości Pana Boga.

Wyobraźcie sobie miejsce, w którym jest najlepiej na świecie, wprost cudownie, macie wszystko, czego Wam do szczęścia potrzeba, kochanego Tatę przy swoim boku, usługujących Aniołów na każde zawołanie, żadnych trosk, płaczu czy cierpienia, otacza was piękna natura. Po prostu raj. Jednak jest jedna sprawa, która ciągle was zasmuca. Ludzie, których bardzo kochacie nie mogą być tam z wami. Wasza radość nie jest pełna, bo nie możecie jej dzielić z bliskimi, okropnie za nimi tęsknicie i wiele byście oddali by mogli razem z Wami cieszyć się tym pięknym miejscem.

Tak tęskni za nami Pan Bóg. W Niebie jest wszystko, ale nie ma tam nas. Dlatego musiał wymyśleć jakiś sposób, żeby pomóc nam zasłużyć na Niebo. Bo my niestety, jesteśmy tylko ludźmi i często upadamy, źle traktujemy innych, zapominamy o tym, co ważne i gubimy się w świecie doczesnym. I tak posłał Bóg Swojego Syna na świat, aby stał się człowiekiem, pokazał nam jak żyć i wziął na siebie nasze grzechy.

A początek był taki:

Dawno, dawno temu, jakieś 2000 lat wstecz, w mieście Nazaret mieszkała młoda kobieta o imieniu Maryja. Maryja była bardzo pobożna i piękna. Wydano ją za mąż za nieco starszego Józefa.

Pewnego dnia, gdy była sama w mieszkaniu ujrzała przed sobą dostojną postać, wyglądającą jak rycerz w lśniącej srebrnej zbroi. Bardzo się przestraszyła. A stwór, który był Aniołem, ni z tego ni z owego przywitał się i powiedział jej, że jest piękną i wyjątkową kobietą i że Bóg nieustannie nad nią czuwa. Na imię miał Gabriel. Maryja już całkiem osłupiała, nie miała pojęcia, co się dzieje. A Gabriel kontynuował i zaproponował jej wyjątkową misję do wykonania. Misję noszenia w swoim brzuszku, urodzenia i wychowania dziecka, które będzie prawdziwym Synem Boga. Stanie się to w wyjątkowy, tajemniczy sposób, za sprawą Ducha Świętego. Będzie to wielki człowiek, Syn Boga, który zostanie królem narodu żydowskiego. Maryja nie rozumiała, co się dzieje, była prostą kobietą, jednak głęboko ufającą Bogu. Dostała od Anioła zapewnienie, że dla Najwyższego nie ma rzeczy niemożliwych. I z pokorą przyjęła swoje zadanie, w ciemno.

Jednak miała pewien problem, nie miała pojęcia jak wytłumaczyć mężowi, że zaszła w ciążę, dlatego uciekła na trzy miesiące w góry do swojej kuzynki Elżbiety. Gdy wróciła nie dało już się ukryć jej stanu a Józef wpadł z panikę. Bardzo kochał Maryję, ale nie rozumiał skąd wzięło się dziecko w jej łonie. Wiedząc, że za zajście z ciążę nie ze swoim mężem grozi kara śmierci, chciał ją jakoś po cichu wyprowadzić z miasta. Na szczęście zainterweniował Anioł, który we śnie, wyjaśnił mu, co się dzieje i przekonał by przyjął do swojego domu brzemienną. Zamieszkali razem, a Józef troszczył się o nich każdego dnia.

Sześć miesięcy później, podczas podróży do Betlejem na spis ludności, nadszedł dla Maryi czas porodu. Józef przewoził Maryję na osiołku od domu do domu, pukając i prosząc o gościnę na choć jedną noc. Jednak nikt ich nie przyjął. W końcu znaleźli jakąś opuszczoną stajnie i tam pozostali. Maryja urodziła Chłopca i położyła Go w żłóbku, z którego na co dzień jadły zwierzęta. Warunki były trudne, ale radości młodych rodziców i tak nie było końca. Pierwszymi, których Bóg przyprowadził do stajenki byli prości pasterze, bardzo chciał im pokazać Swojego Syna. Następnie z wizytą przybyli trzej Królowie, znający przepowiednie o narodzinach króla i chcący oddać Mu należny hołd. Dzieciątko spokojnie spało w żłóbku a czuwająca Matka nadal nie pojmowała tego, co się dzieje, ale ciągle ufała Bogu.

To był początek, później było całe życie Jezusa, bo tak dzieciątku dano na imię. Przez trzydzieści lat prostego życia, przygotowywał się do tego, by przez trzy lata głosić ludziom wyzwolenie, leczyć ich choroby, pomagać zwalczać ich słabości, wyciągał rękę do drugiego człowieka, litował się nad cierpiącymi, nauczał jak żyć, opowiadał o Bogu, troszczył się o wdowy i ubogich. Kochał dzieci. Nikogo nie przekreślał, nikogo nie sądził, nikogo nie oceniał. Szczególnie upodobał sobie słabych, więźniów i grzeszników. Poświęcił swoje życie dla innych. Dla nas. Został niewinnie skazany na okrutną drogę męczarni i śmierć na Krzyżu. I oddał swoją śmierć Bogu, jako wynagrodzenia za nasze grzechy, byśmy mogli razem z Nim przebywać w Niebie, w stanie wiecznej szczęśliwości.

On po wypełnieniu swojej misji na Ziemi, wrócił do Swojego Taty. I razem z Nim nieustannie nas wspomaga, bo nasza misja ciągle trwa. Tak i Boże Narodzenie, szalony czyn miłości Pana Boga, może nadal trwać, jeśli i My będziemy nieśli światu, to co On nam pozostawił, jeśli i my wyjdziemy poza samych siebie.


"Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata 
 i wyciągasz do niego ręce, 
 jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy milkniesz, 
aby wysłuchać, 
 jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad, 
 które jak żelazna obręcz uciskają ludzi w ich samotności, 
 jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei "więźniom", tym, 
którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego, moralnego i duchowego ubóstwa, 
jest Boże Narodzenie.
Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze, jak bardzo znikome są twoje możliwości 
i jak wielka jest twoja słabość, 
 jest Boże Narodzenie.
Zawsze, ilekroć pozwolisz by Bóg pokochał innych przez ciebie, 
Zawsze wtedy, jest Boże Narodzenie."

Matka Teresa z Kalkuty

środa, 12 listopada 2014

O wyższości milczenia nad gadaniem i gadania nad milczeniem.

Jak zwykle w moim życiu jak z czymś mam problem, to wszędzie o nim słyszę. I tym razem to samo.

Gaduła ze mnie niezmierna. Muszę się stopować rozmawiając z ludźmi, bo najchętniej to wygłaszałabym nieustanny monolog. Egocentryczka totalna. Bogu niech będą dzięki, że znajdują się tacy, którzy ze mną wytrzymują. Zero dyscypliny i zew buntu we krwi. I jak to okiełznać?

Często warto się odezwać, rzucić jakiś pomysł, żeby coś usprawnić, nadać nowego wydźwięku, podzielić się z kimś wiedzą. Zresztą omawiając dany temat, rozkładam go na czynniki pierwsze, układam, porządkuję i wyciągam wnioski. Taka tam kobieca logika. Warto zwrócić komuś uwagę, kto kogoś krzywdzi, czy niszczy cudze mienie.

Ale kiedy następuje ten moment, gdy powinniśmy zamilknąć? Kiedy wszelkie postulaty są nie na miejscu? Gdzie jest ta granica, za którą powstaje rana na sercu drugiego człowieka? Jak wyczuć czyjś próg wrażliwości, jak odgadnąć prawdziwe intencje, którymi ktoś się kieruję i przewidzieć cel do którego dąży w swoich działaniach. Pan Bóg jest specem od skoplikowanych konstrukcji i tak stworzył człowieka, jego psychikę, wrażliwość, rozum, ducha. I bądź tu mądry jak jeszcze tak namieszał, że każdy jest inny.

Wnioski? Gdy chodzi o ważne sprawy, nie działać pochopnie, przemyśleć sprawę i przegadać ją z kimś wcześniej, z Panem Bogiem, przyjacielem. Mężczyzną, gdy trzeba konkretnej rady, albo kobietą, gdy wymagana jest większa empatia. Zdarza się, że warto zamilknąć, zaniechać wszelkich wyjaśnień, rad, czy prób zmian, a czasami działanie jest nieodzowne.

Przede wszystkim powinno się słuchać bardziej Boga niż siebie i wszystko postawić na relacje z Nim, bo On jest źródłem wszystkiego co piękne i dobre. Zna każdego, kocha każdego, nikogo nie osądza i jest pozbawiony wszelkich uprzedzeń. Zatopić się w Nim, by móc spojrzeć na bliźniego, tak jak On z Krzyża, z miłością.


Modlitwa Hioba - Anna Kamieńska

Panie naucz mnie milczeć
naucz milczeć mój język
i moje wargi
Naucz milczeć moje serce
Naucz mnie nie odpowiadać
na źle postawione pytania
i fałszywe oskarżenia
Naucz mnie milczeć
nawet kiedy mówię

Naucz mnie milczeć
kiedy chcę krzyczeć
kiedy milczenie boli
Naucz mnie nie skarżyć się
nie mówić o zmienności życia
jak ciężkie ono
jak mało w nim wszelkiego sensu

Naucz mnie sensu milczenia
i milczenia sensu

Naucz mnie abym i w śmierci milczał
bo są tacy których śmierć
krzyczy zawczasu do samego nieba

Naucz mnie modlitwy
która jest tęsknotą
i o nic nie prosi

Naucz mnie milczeć
zwłaszcza wobec tych
których kocham
niech nigdy słowo
od nich mnie nie rozdzieli

Naucz mnie milczenia
chorego zwierzęcia
milczenia chmury deszczu trawy
milczenia wieczoru i nocy
milczenia dobroci
i wdzięczności
Panie naucz mnie milczenia snu
milczenia wszystkich moich umarłych

Naucz mnie Panie
swojego
najgłębszego milczenia

piątek, 7 listopada 2014

List motywacyjny

To nie będzie standardowy suchy list motywacyjny. Bo misje nie są dla mnie jak staranie się o pracę. Misję kojarzą mi się z wielką wolnością, jaką daje nam Bóg w naszych wyborach życiowych, kojarzą mi się z głębokim pragnieniem dojrzewającym w głębi serca człowieka, dlatego nie jestem w stanie pisać o nich w języku niemalże urzędowym, zazwyczaj stosowanym w tego rodzaju dokumentach.

Zwlekałam z pisaniem listu motywacyjnego tak długo, jak tylko się dało. Aż do dzisiaj, kiedy po raz drugi śniły mi się małe ciemnoskóre dzieciaczki i tym razem, zajmował się nimi ksiądz Marcin, koordynator pracy Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco. 

W pierwszym śnie siedziałam na tylnych siedzeniach jakiegoś starego samochodu przewożąc z tyłu kilkoro małych Afrykańczyków. Dzisiaj były nie tylko małe, ale i nieco starsze dzieci. Narzekające, że muszą cały czas jeść paprykarz, niczym Izraelici podczas wyjścia z Egiptu i wędrówki do Ziemi Obiecanej.

Dlaczego przyjechałam do Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego? We wrześniu trzy lata temu poznałam Agnieszkę. To był mój początek drogi z Panem Bogiem. Etap oczyszczania z tego, co dawne, etap gruntowania poglądów, układania systemu wartości i poznawania Boga, który jak za rękę prowadził mnie przez naukę wiary katolickiej. Aga jawiła mi się, jako taka wojowniczka Pana, nieustraszona kobieta, głęboko zakorzeniona w Bogu i z Niego czerpiąca siłę i pasję życia. Była wtedy, bodajże, po pierwszym wyjeździe do Ugandy na misje krótkoterminową. Opowiadała o tym z takim zaangażowaniem, z takim błyskiem w oku, tak żywo, że i we mnie obudziła pragnienie wyjazdu, kiedyś, gdzieś w głąb Czarnego Lądu. 

 

Afryka zawsze była dla mnie pięknym kontynentem. Tę miłość wzbudziła we mnie mama. Uwielbiałyśmy oglądać wszelkie stare filmy, których akcja toczyła się gdzieś tam, daleko na południu, lwica Elza, Pustyni i w puszczy, Pożegnanie z Afryką. Mama odkąd pamiętam chłonęła wszelkie programy o innych, odległych krajach, zachwycając się tym jak bogaty jest świat, jak przeróżne zwyczaje i jak wszędzie można odnaleźć piękno stworzenia. Wszelkie farmy, hacjendy, proste życie na odludziu, wśród natury, uprawa roli, hodowla bydła.  Idealne współgranie świata ludzi, roślin i zwierząt, nieco przypominające ogród Eden. Takie życie wypełnione pracą, ale tak spokojne i uporządkowane, niegoniące za tym by mieć, ale za tym by być, kochać, wzrastać.

Jak teraz tak myślę, to w rodzinnym domu nigdy nie słyszałam złego słowa o czarnoskórych, ludziach innych wyznań, członkach innych narodów. Pomimo tego, że ktoś w rodzinie został zabity przez Ukraińców, pomimo tego, że pradziadek został wywieziony na Sybir, a i wojskowych przodków nie brakowało. Mama nauczyła mnie, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy zasługujemy na szacunek. Że tak samo jak Niemcy i Rosjanie, tak samo i Polacy popełnili błędy, to już było i się nie odstanie, a my powinniśmy żyć dalej w pokoju.

No i odeszłam od tematu przewodniego, więc wracam. Następnym impulsem do zainteresowania się misjami było spotkanie Pauliny. Poznałyśmy się w pociągu. Ona jechała do Warszawy na spotkanie w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym, a ja wraz z duszpasterstwem zmierzałam na Akademicką Pielgrzymkę na Jasną Górę. Połączyła nas pogoń za pociągiem. Wysiadłyśmy razem na stacji, ponieważ mieliśmy mieć bardzo długie opóźnienie i udałyśmy się do toalety, mieszczącej się jakieś 100 m od peronów (budynek dworca był remontowany). Okazało się, że zanim dotarłyśmy z powrotem pociąg ruszył i musiałyśmy za nim biec. Na nasze szczęście, ktoś to zauważył, zatrzymano pociąg i na ostatnich metrach chodnika wskoczyłyśmy do środka.

Zaciągnęłam Paulinę na Szkołę Duchowości pożyczając jej chusteczki i prosząc o zwrot właśnie na tych duszpasterskich spotkaniach, za które jestem odpowiedzialna do dnia dzisiejszego. I tak jakoś zaczęły się przeplatać nasze drogi. Paulina wyjechała do Peru, a gdy wróciła zaprosiłam ją na Szkołę, żeby opowiedziała o misjach, o trudach i radościach, o sensie i celach. Wtedy już wiedziałam, że bardzo chcę kiedyś wyjechać na misje i pierwszy raz pomyślałam o Międzynarodowym Wolontariacie Don Bosco. Zgłosiłam się nawet na wrześniowe spotkanie w Warszawie, ale okazało się, że już było zbyt wielu chętnych. Później był październik, studia rozkwitły i misje odeszły na dalszy plan.

Przez ten rok uczyłam się życia z Panem Bogiem, chodzenia z Nim, Jego ścieżkami. Uczyłam się słabości i cierpienia, przyjmowania tego, co we mnie grzeszne, akceptacji własnych ograniczeń i zaufania w Jego moc i działanie. Piękny rok, wypełniony nauką śpiewu, stałą formacją w Szkole Duchowości, wyjazdami, spotkaniami, przygodą z Przymierzem Miłosierdzia i tamtejszymi misjonarzami. Udałam się na rekolekcje powołaniowe przygotowywane przez Przymierze. I tak bardzo chciałam rozpoznać, czy mam powołanie małżeńskie czy zakonne, a w mojej głowie wciąż siedziało jedno słowo… „misje”.

Długo nie myślałam o misjach, jako o powołaniu. Aż do długiego weekendu majowego na Mazurach. Wtedy to czmychnęłam z domku, który wynajmowaliśmy i udałam się do pobliskiego kościoła. A intencja Mszy brzmiała: „o powołania małżeńskie, zakonne i misyjne”. Ale że jak to tak? Przecież są trzy drogi: małżeństwo, zakon i bycie samemu! Wszystkie te trzy drogi brałam pod uwagę w różnych okresach mojego życia. Ale o misjach myślałam, że to tylko taki dodatek, że nie stanowią jakiegoś sedna.

W ubiegłym roku akademickim w Szkole Duchowości wiele mówiliśmy o misyjnej działalności Kościoła, zarówno przy omawianiu adhortacji papieskich, encyklik, tekstów Soboru Watykańskiego jak i przy czytaniu Katechizmu. I ten ciągły nacisk na posługę świeckich w Kościele, że oni mają działać, wspierać księży i zakonników. Że nie mają być bierni, że dla nich też jest miejsce w Kościele. I o misjach, które nie są tylko wyjazdowe, ale posłani jesteśmy do wszystkich, również do tych, wśród których żyjemy na co dzień. To wszystko jakoś tak siedziało we mnie, ale nie wiedziałam, co mam z tym zrobić.

Pod koniec maja przeszłam operacje kolana, w czerwcu powalczyłam z rehabilitacją, wizytami u lekarza i zaliczeniami na studiach. Później Góra Tabor, coroczne spotkanie dla młodych, organizowane przez Chrystusowców. Cały lipiec spędziłam na rowerze, zbierając materiały do mojej pracy magisterskiej, projektu przystani turystyczno-żeglarskiej. Wśród natury, słońca i wiatru. I był to naprawdę piękny, radosny czas.

I nadszedł sierpień, miesiąc pielgrzymek, a ja dwa miesiące po operacji. Ale coś tak bardzo mnie tam ciągnęło. Pielgrzymka okazała się łatwa i przyjemna i minęła mi jak jeden dzień. Nie ruszał mnie ani brud, ani wychodki, ani stodoły, ani siano, ani lodowata woda ze studni. A idąc czułam się tak jakby ktoś cały czas odejmował mi ciężaru. I na pielgrzymce spotkałam Dominika Wilka, który opowiadał o tym, że planował wyjechać na misje, nie udało mu się, ale zaczął pielgrzymować. I był tak już w Jerozolimie, w Santiago de Compostela, w Rzymie,.. Opowiadał o chodzeniu z Panem Bogiem, o mocy modlitwy i zaufaniu Bogu, gdy pokazuje nam jakąś ścieżkę życia, że On na niej jest i cały czas wspiera i pomaga. I znowu zaczęłam intensywnie myśleć o misjach. Wróciłam do Szczecina, nie szukając pracy, dostałam ją. Zgłosiłam się na wrześniowe spotkanie MWDB i jeszcze były miejsca, ale w końcu i tak nie mogłam pojechać. Cudem przeszłam na następny, ostatni semestr studiów, bo ostatni rok był dla mnie nieco ciężki. Zaczęłam pomagać koleżance z prowadzeniu śpiewu na Mszach dla dzieci w Kościele przy parafii św. Rodziny w Szczecinie i w świetlicy, z której jest pomocą wychowawcy. Rozpoczęłam drugi kierunek studiów, ale niestety nie wyrabiałam z czasem. I pojechałam na moje pierwsze, październikowe spotkanie w SOMie.

Czułam się tam jak na wyjazdach z duszpasterstwem. W ciągu roku jeździmy na warsztaty, we wrześniu w góry i latem na narty. Zaczynamy dzień jutrznią, kończymy Mszą. Jest integracja, są zabawy i nocne gry. Jest modlitwa, spotkanie z drugim człowiekiem i mnóstwo rozmów. Tak jak w SOMie.

Jedyne, czego nie mogłam w sobie znaleźć to motywacja, powód, dla którego chcę jechać na misje. Ok., to pragnienie, które ciągle mam w sercu, żeby dać z siebie więcej, pełniej, ale przecież to nie wystarczy. Pytałam innych o motywacje, mając nadzieję, że może w którejś z nich odnajdę siebie. Ale nie znalazłam. W końcu jedna z dziewczyn odpowiedziała mi jednym wyrazem, słowem, ale jakim! „Chrystus”, dla niej motywacją był Jezus, ona robiła to dla Niego. No szok. Nie wiem czy udałoby mi się kiedykolwiek dojść do tak czystej, pięknej motywacji.  


Jak miałam napisać list motywacyjny, nie widząc motywacji?

Potrzebowałam spotkania z ludźmi ode mnie z duszpasterstwa, którzy we wrześniu byli na misji w Etiopii, po zaproszeniu przez tamtejszego księdza ze zgromadzania Misjonarzy Consolata. Mi niestety niedane było pojechać. Na misje wyjechało siedmioro studentów wraz z naszym, już byłym, duszpasterzem akademickim. A na spotkaniu opowiadali o misji, o tamtejszej kulturze, o tym, co ich zaskoczyło, o potrzebach tamtejszej ludności, o ich zaletach, ale i o wadach i przyzwyczajeniach. I już wiem, po co chcę jechać na misję!

Chcę zawieść im to, co mam. A co mam? Mam umysł inżyniera, kreatywność i spostrzegawczość, którą wyrobiłam sobie podczas półrocznej pracy na budowie. Umiem tynkować, trochę kłaść płytki, mieszać klej, przyklejać styropian, murować, malować, spawać, wylewać beton i go zagęszczać. Umiem składać meble, pracować młotkiem, wiertarką, szukać rozwiązań i zachowywać spokój, gdy wszyscy są wkurzeni. Pokochałam dzieci i lubię spędzać z nimi czas. Przez jakiś rok, byłam regularnym wolontariuszem w Świetlicy Środowiskowej Promyczek, zajmując się dziećmi uczącymi się w szkole podstawowej. Opiekowałam się trzema maluszkami w wieku 2,5; 3,5 i 4,5 lat przez parę miesięcy podczas nieobecności rodziców. No a teraz współpracuję z dziećmi z parafii św. Rodziny. Nie boję się ciężkiej pracy. Wręcz ją lubię, wyłączam się wtedy na jakiś czas i skupiam myśli na tym, co mam do zrobienia. Umiem śpiewać, aczkolwiek mam lekkie problemy z gardłem. Uwielbiam tańczyć. I kocham pisać. Dlatego pewnie ten list wygląda jak wygląda. Prowadzę bloga. Kocham rowery, pociągi i dobre książki. W wolnych chwilach uciekam nad jakieś jezioro, przystań lub do lasu, by nabrać dystansu, uspokoić zmysły i posłuchać Pana Boga. Mam zdolność gromadzenia przy sobie ludzi, która raczej jest charyzmatem, bo nie zawsze się ujawnia i nie zawsze działa.

Mój angielski jest słaby, uczę się go od gimnazjum, ale niestety nigdy nie trafiłam na odpowiedniego nauczyciela. Aktualnie douczam się sama i planuję pójść na jakiś kurs lub na indywidualne lekcje.

O salezjanach, coś tam słyszałam, w końcu mają szkołę i placówkę w Szczecinie, moja koleżanka miała z nimi więcej styczności. Za namową, jakiś rok temu, byłam w tamtejszej kaplicy, podczas odwiedzin relikwii św. Jana Bosko. I kiedyś w domu trafiłam na książkę o jego snach i wizjach i nawet większą część przeczytałam.

Teraz wiem nieco więcej. Kończę czytać Wspomnienia Oratorium, obejrzałam film o Don Bosco i poznałam pierwszych Salezjanów w SOMie.

Zafascynowało mnie podejście księdza Bosko do młodych i to, że był takim niby zwykłym prostym człowiekiem, a świętym.

A co chciałabym zabrać z misji? Uśmiech dzieci, ich szczerą piękną radość pomimo tego, że mają tak niewiele. Może wiedziałabym jak wzbudzić tę radość i w polskich dzieciach, którym często brakuje miłości rodziców, ich troski, zainteresowania. Chciałabym ukraść nieco radości życia, chwalenia Pana całym swoim istnieniem, całym swoim ciałem, śpiewem i tańcem. Chciałbym zabrać nieco więzi braterstwa, będącego wartością ponad zabieganie, pracę i pieniądze. Chciałabym zabrać spokój życia codziennego, bez ulicznych korków i przeklinania na światłach. Co jeszcze? Nie wiem, wiem, że Pan Bóg umie zaskakiwać.

Wiem, że mogę się do tego nie nadawać. Mam świadomość tego, że mogę się mylić, co do drogi, jaką obrałam. I dlatego oddają ją całkowicie w ręce Boga. Wyjazd na misję bez Boga w sercu, bez stałej, żywej relacji z Jezusem, to pomyłka. Wiem, że kuleje w tak wielu aspektach, nie umiem kochać, osądzam innych, brakuje mi wiary.. Ale wierzę, że On może moje słabości przekształcić w Swoją Wszechmoc. I jeśli chce, żebym czegoś dokonała, jeśli chce, żebym pojechała na misje, to tam pojadę. Dla Niego nie ma nic niemożliwego.

Reasumując, z chęcią kontynuowałabym przygotowania do wyjazdu na misję długoterminową z Międzynarodowym Wolontariatem Don Bosco, zarówno uczęszczając w comiesięcznych spotkaniach w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie, jak i dbając o samorozwój przydatnych umiejętności oraz pogłębianie żywej relacji z Panem Bogiem. A jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to z chęcią wyjechałabym na misje do Afryki, lub gdzie Duch powieje z MWDB.


niedziela, 26 października 2014

Będziesz miłował... - ks. Mariusz Pohl

"Dyskusja Jezusa z faryzeuszami, którą śledzimy od kilku tygodni w niedzielnych Ewangeliach, dziś osiąga punkt kulminacyjny: dalej już pójść nie można. Jezus bowiem powołał się na ostateczną zasadę i prawo regulujące ludzkie odniesienie do Boga i do człowieka – przykazanie miłości. I albo się je uznaje, albo nie. Od tego zależy wszystko, całe ludzkie życie, i dlatego, jeśli ktoś kwestionuje bądź świadomie odrzuca prawo miłości, zarazem odrzuca wszystko: człowieka, siebie, Boga... Jak trudno wtedy żyć. Popada się w rozpacz, która stopniowo i na różne sposoby niszczy człowieka.

Albowiem bez miłości nie da się żyć. Człowiek potrzebuje miłości bardziej niż powietrza, chleba czy wody. Może niekiedy sobie tego nie uświadamiamy, ale gdy doznamy nieraz braku miłości, odtrącenia, nienawiści czy krzywdy, wtedy niczego tak nie pragniemy jak bliskiej, kochanej osoby, której możemy w pełni ufać. Bez kogoś takiego człowiek duchowo umiera. Tak rodzą się zbrodniarze, narkomani, samobójcy.

Ale miłość potrzebujemy nie tylko przyjmować i doznawać. Człowiek ma także potrzebę dawania miłości. Jak nieszczęśliwy jest egoista zasklepiony i zapatrzony tylko w siebie. Choćby opływał we wszystko, prędzej czy później przekona się, że takie życie nie ma sensu – gdy nie ma się dla kogo żyć.

Właśnie dlatego u źródeł wszystkich zasad postępowania Bóg postawił miłość.

No dobrze, powiemy, ale jak można nakazać miłość? Przecież kochać można tylko z dobrej woli, a nie pod przymusem czy na siłę. Tak, ale przykazanie miłości wcale nie oznacza przymusu, lecz zobowiązanie, powinność, wewnętrzny nakaz, który nas pobudza do decyzji: chcę kochać! Człowiek jest w stanie taką decyzję podjąć. Albowiem miłość jest nie tylko uczuciem, lecz także rozumnym aktem woli.

Często o tym zapominamy lub nawet w ogóle nie wiemy. Wydaje się nam, że miłość musi zrodzić się spontanicznie, sama, i sama musi trwać: gdy potem nasze uczucia stygną, jesteśmy przekonani, że miłość widocznie się skończyła i nie ma co dalej zawracać sobie głowę.

A wszystkiemu jest winne podstawowe nieporozumienie: że miłość utożsamiamy z tylko z uczuciem. Tymczasem co innego jest kogoś lubić, czyli darzyć uczuciem i doznawać w ten sposób przyjemności; a co innego jest kochać, czyli chcieć czyjegoś dobra, ale ze względu na niego, a nie na swoją przyjemność. A to już wymaga decyzji, silnej woli, wytrwałości i konsekwencji. I właśnie dlatego Bóg mówi: będziesz miłował! Bez względu na okoliczności, samopoczucie, ochotę i cenę – kochaj! Bo możesz kochać, jeśli tylko chcesz kochać. Miłość jest bowiem także aktem woli. Bez tego byłaby niemożliwa i wszelkie ludzkie odniesienia, a przede wszystkim małżeństwo i rodzicielstwo byłyby niemożliwe. Jesteś odpowiedzialny za tego, kogo oswoiłeś – powie Mały Książę. Gdyby rodzina nie była zbudowana na fundamencie zobowiązania do miłości, a tylko na uczuciu miłości, wtedy żadne małżeństwo nie przetrwałoby dłużej niż kilka lat.

Jest jeszcze pewien szczegół, którego często nie zauważamy: mamy kochać bliźniego jak samego siebie. Wzorem i niejako warunkiem miłości do innych ma być miłość siebie samego. Dla wielu z nas jest to zaskoczeniem, gdyż miłość siebie samego kojarzy się nam z samolubstwem czy próżnością. Owszem, fałszywa miłość siebie tak. Ale tu chodzi o miłość prawdziwą, samoakceptację, pozytywne nastawienie do siebie takiego, jakim się jest. Skoro Bóg mnie kocha i akceptuje, to i ja powinienem siebie pokochać. Bo dopiero gdy pokocham siebie, zechcę coś dla siebie zrobić, zdobyć się na trud przemiany, pracy nad sobą. W przeciwnym razie ciągle będę żył w wewnętrznym konflikcie, skłóceniu ze sobą, a w konsekwencji i ze światem. I wtedy na pewno nie potrafię nikogo pokochać."

środa, 8 października 2014

Dla Alicji

Kiedyś pewna osoba bardzo nalegała żebym coś napisała. A ja stwierdziłam, że to teraz niemożliwe, bo życie mi się wali, nie wiem dokąd idę, wszystko jest bez sensu. Później trafiła na czas, gdy byłam wkurzona i znowu się wykręcałam. A ta nadal uparcie twierdziła, że jak jestem wkurzona, to powinnam po prostu pisać jak wkurzona, i tyle.

No dobra, niech więc będzie. Na co teraz jestem wkurzona? Ano na siebie. Za to, że nie daję jednak rady z dziennikarstwem, że tak wiele rzeczy zaniedbuję, że tak wiele osób chciałabym odwiedzić, porozmawiać, a nie radzę sobie z organizacją czasu i ciągle mi go jakoś brakuje. Za to, że ciągle muszę wybierać i to nie są wybory pomiędzy czymś dobrym i czymś gorszym. Tylko wszystkie te sprawy, wydarzenia są z mojego punktu widzenia tak samo ważne i dobre, a jedyne, czego mi do szczęścia potrzeba to dar bilokacji. Za charakter zadufanej w sobie egocentryczki wytykającej innym drzazgi, a ślepej na własne błędy jak mało kto. Za gadulstwo, jakby nikt inny nie miał prawa głosu. Za zamknięcie na innych ludzi, za wybieranie wygody i świętego spokoju, zamiast zaangażowania dla dobra innych. Za moją pychę, słabość i zazdrość pukającą zewsząd. W takiej chwili trudno siebie kochać. Ale…

I tak kocham tę, która pali buraka, za każdym razem, gdy musi coś na głos przy wszystkich zaśpiewać, która jest total niezdecydowana i niecierpliwa. Która tak często łapie się na tym, że za bardzo się przejmuje, za bardzo spina, za dużo martwi. Zwraca uwagę na to, co, kto o niej pomyśli i chce robić dobre wrażenie, jakby to było w życiu najważniejsze. Taki nerwusek, który obraża się za każdym razem, gdy ktoś śmie na głos powiedzieć, że jest zbyt rozrzutna, czy za mało rozsądna, bo prawda boli. Z rana zamiast iść na uczelnie, zaczyta się w jakieś artykuły czy rozważania, nie zwracając uwagi na to, że czas nadal płynie. Leniuszek i nieogar ze skłonnościami do popołudniowej zawiechy. Z tysiącem pomysłów na życie, marzeń do spełnienia, byle by tylko nie wpisać się w ogólnie przyjęty schemat. Praca, dom, obiad, tv, spać, praca, dom, obiad, tv, spać,… Zaniedbująca rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, a chcąca wyjechać na misje. Kobieta armagedon, czekająca na szaleńca, który podpiszę się pod przebywaniem w pobliżu oskarżonej aż do śmierci.

Ale też kobieta z wielkim potencjałem. Gdybym nie dawała raz na jakiś czas dojść do głosu Panu Bogu, słabo by to wszystko wyglądało. Na szczęście On jest szalony i mówi, że owszem widzi ten cały mój syf, ale Mu to nie przeszkadza i twierdzi, że razem możemy zrobić coś pięknego. Jestem słaba, upadam, mylę się, źle wybieram, ale co z tego? Trzeba się Go uchwycić, to i siła się znajdzie, z upadku podnieść, ze złej drogi zawrócić i modlić się żeby i z niefortunnych wyborów Bóg wyciągał dla nas dobro. Nie to, że nie trzeba nad sobą pracować, owszem trzeba. Ale żeby zacząć robić coś wielkiego, żeby zacząć spełniać marzenia, pójść drogą, o której się śni, żeby zaryzykować, nie musimy czekać aż coś się wydarzy, aż będziemy inni, aż się poprawimy, będziemy lepszymi ludźmi, aż do czegoś dojdziemy. Mamy wszystko, czego nam potrzeba, niczego nam nie brakuje. Jedyne, co nam przeszkadza to paraliżujący strach i obawa, że nie damy rady, że nie jesteśmy wystarczający. Szatan robi co może i to są właśnie jego kłamstwa. Jeśli chcemy się bronić to powinniśmy poprosić Boga, żeby to On nam powiedział, co o tym wszystkim myśli. Słyszeliście, żeby Bóg kiedykolwiek, komukolwiek, mówił, że nie da rady? „Nie lękaj się”, „Nie bój się”, „Niech się nie trwoży serce wasze”, „Idź z tą siłą, jaką posiadasz”, „Pan jest z tobą, dzielny wojowniku” ,„Odwagi, niewiasto! Niech się nie lęka twoje serce”, „Cała piękna jesteś”… To są słowa Pana Boga! On w Ciebie wierzy, wierzy we mnie.

Razem możemy dokonać czegoś pięknego! Uwierz tylko.


poniedziałek, 8 września 2014

8.07.2014

Kiedyś słuchałam takiego gościa z TEDx, który mówił, że niektóre rzeczy, o których marzymy trzeba po prostu zrobić, bez włączania kalkulatora racjonalizacji. Po prostu, zrobić, choćby to nie było do końca logiczne, sporo kosztowało, w gruncie rzeczy nie opłacało się. Ale te pragnienia ciągle odkładane na później, ciągle wyrzucane przez chłodne kalkulacje, jako „nie teraz, może kiedyś”, „teraz, co innego jest ważne”, czy one nie ciążą? Czy nie zbierają się w takie dodatkowe złogi, w balast, który jakoś nas tak ociężale trzyma ziemi i nie pozwala rozwinąć skrzydeł?


Lęk przed pomyłką, lęk przed przegraną, lęk przed ryzykiem. I tak całe życie? Całe życie z zaciągniętym hamulcem, z żalem, że czegoś nie spróbowaliśmy? Naprawdę chcemy tak żyć? Wierzę w wolność, jaką daje nam Bóg, co do wyborów w naszym życiu, wierzę, w to, że pragnienia, rodzące się w głębi naszego serca, prowadzą nas wprost do Niego, wierzę, że każde spełnione marzenie, daje chwile radości będące skromnym cieniem wiecznej szczęśliwości w Niebie. Wierzę, że nawet, jeśli źle wybierzemy to On będzie potrafił wyprostować naszą ścieżkę i wyciągnąć dobro z tego, co już się stało. Wierzę, że każda podjęta decyzja przesuwa nas gdzieś dalej, nie wiem dokąd, ale wiem, że rozwija, poszerza horyzonty, ubogaca codzienność. Najgorsze to chyba zatrzymać się i nie ruszać z miejsca z powodu przytulnej przewidywalności każdego dnia, która otula ciepłym kocem przy kominku, podaje kubek gorącego kakao i szepcze, by nie wychodzić na deszcz, przecież zimno, mokro, nie wiadomo co czai się za rogiem. Podczas gdy deszcz zaraz minie, powietrze stanie się rześko odkurzone, na niebie pojawi się tęcza i wystarczy założyć kalosze, by spotkać uśmiechniętego pana na przystanku. Czasem się nie chce i dobrze, gdy to jest raz na jakiś czas. Ale gdy to jest całe życie? Przecież mamy je tylko jedno!

Myślałam dzisiaj o tych wszystkich głupich marzeniach, których spełnienie ani nie doda mi pieniędzy, wręcz przeciwnie, które w oczach innych ludzi są zbyteczne, naiwne, nieracjonalne i powinnam sobie według nich, wybić je z głowy. Myślałam o tych wszystkich, którzy mi mówią, że za bardzo bujam w obłokach, że jeszcze życia nie znam i takie podejście się dla mnie źle skończy, że świat tak nie wygląda, że ideały na nic mi się tu przydadzą, że powinnam zejść na ziemię i zacząć żyć jak wszyscy, bo inaczej sobie nie poradzę. Myślałam i patrzyłam spode łba na Jezusa, pytając go, co ja właściwie mam z tym wszystkich robić i czy ze mną jest coś nie tak? I wtedy do kościoła wnieśli krzyż, potem świecę, stojak na trumnę, a na końcu trumnę ze zmarłym. Miał na imię Antoni, zmarł w podeszłym wieku. I tyle, wystarczyło. Postanowiłam się nie zmieniać, jeszcze raz zaryzykować, pójść w ciemno, tam gdzie mnie serducho ciągnie. Wykorzystywać każdą chwilę, każdy dzień, najlepiej jak się da, nie zapominać o marzeniach, pasjach, o tym, co lubię robić. Dalej kochać, modlić się za moich przyjaciół i dziękować za nich Panu Bogu i spędzać z nimi więcej czasu, bo ostatnio to krucho było. Starać się przekraczać, te granice, które sobie sama wytyczyłam, dawać więcej i nie marnować ani chwili. Popracować nad relacjami, które kuleją, mniej się zamartwiać. Prosić Boga, żebym umiała patrzeć na siebie i innych, jak On na nich patrzy, widzieć godność w każdym człowieku. Cieszyć się życiem, a kiedy nie mam sił, to pozwolić sobie i na płacz, byle by być prawdziwą. Szukać w życiu ciągle tej tajemnej misji od Pana Boga, na którą mam taką wielką chrapkę. Robić swoje, nie przeszkadzać innym, mniej mówić, więcej słuchać. Być wdzięczną za wszystko, co dostaje.


Lubię moje życie, mimo wszystko, lubię nawet siebie, choć czasami mam dość tego niecierpliwego buntownika z nad Odry, który myśli, że cały świat kręci się wokół niej.

Wczoraj miałam okazję spotkać na mojej drodze księdza Jana Kaczkowskiego. Nowotwór mózgu. Według statystyki już powinien nie żyć. A on żyje i to nie byle jak. Jest dyrektorem hospicjum, działa ile wlezie. Jest „otwarty na cud”, ale dla niego najważniejsze jest to, by do końca być taką żywą petardą i zrobić tyle, ile tylko się da, wykorzystując każdy dzień. Takie chodzące świadectwo życia z Panem Bogiem. Jeździ, zbiera datki na hospicjum, co by wyjść na prostą, zanim odejdzie. Wydano zapis jego rozmowy z Katarzyną Jabłońską o pięknym tytule: "Szału nie ma, jest rak." Jeszcze nie czytałam ale i tak polecam, bo myślę, że warto.

niedziela, 7 września 2014

O lęku


 „Odwaga nie oznacza braku lęku, ale zdolność wyciszania czy pokonywania go.”

Często bywa jeszcze inaczej. Lęk odwraca uwagę od rzeczywistości, a skupia ją na przeżywaniu i opanowywaniu nieprzyjemnej emocji, zamiast na konkretnym działaniu. Jednocześnie obniża dostrzeganie własnego wpływu na sytuację. Jeśli zagrożenie wydaje nam się olbrzymie, a my wobec niego bezradni - jak się nie bać? Jak widać, spirala lękowego myślenia nakręca się sama.

Lęk sam w sobie jest rzeczywistością, która zmniejsza się lub wręcz ustępuje, gdy człowiek zaczyna realizować powierzoną mu misję"

„Odpowiedzmy sobie najpierw na pytania: czy nasza praca, to, czemu poświęcamy w życiu najwięcej czasu, jest zgodna z naszymi talentami i pragnieniami? Czy może tkwimy w prestiżowej korporacji, bo chcemy tym komuś imponować lub spełniamy w ten sposób czyjeś oczekiwania wobec nas, gdy tymczasem zajęcie jest nudne i nie wykorzystuje w pełni naszego potencjału? Czy czujemy, że jesteśmy tam, gdzie naprawdę chcemy być?

Każdy ma w swym sercu jakieś głębokie, piękne pragnienia. Autorem tych pragnień, tak jak dawcą naszych talentów potrzebnych do ich realizacji jest Bóg, który zna nas lepiej, niż my sami siebie. Jeśli misja, którą realizujemy w życiu jest niezgodna z pomysłem Boga na nas, nie będziemy czuli się spokojni i zrealizowani i, jak twierdzi M. Kożuch, ten konflikt będzie w nas źródłem nieustannego niepokoju.

Być może nie jesteśmy w ogóle świadomi, jakimi talentami i możliwościami dysponujemy. Przypadkowe studia ("jakiekolwiek, żeby tylko nie stracić roku"), pierwsza z brzegu praca - ("dobrze, że w ogóle jakaś jest") - w ten sposób sami wpędzamy siebie w kozi róg. Trzeba zacząć od podstaw: od znalezienia w sobie charyzmatów, jak przekonuje rekolekcjonista. Wbrew pozorom nie jest to takie trudne. Charyzmaty to umiejętności, z których korzystanie przynosi nam satysfakcję i radość.

Co zrobić, gdy już tę część procesu mamy za sobą? Nie można bowiem jedynie pozostać przy tym odkryciu i tylko od czasu do czasu korzystać z niego, po to, żeby się zrelaksować. Potrzebne jest pełne zaangażowanie. To właśnie zaangażowanie w coś, do czego mamy talent ma w sobie ową uzdrawiającą moc.

Ojciec Kożuch doskonale znający meandry ludzkiej psychiki zwraca uwagę, że w chwili próby przebudowy naszego życia może nam nieustannie towarzyszyć myśl: nie dam rady, to nie dla mnie. I od razu wręcz nakazuje nie słuchać tego wątpliwej jakości doradcy. To cię nie przerasta, ty to możesz zrobić! A jeśli nie ufasz sobie w tej kwestii, zaufaj tym, którzy swoim życiem udowadniają, że to możliwe. Czy naprawdę tak bardzo się od nich różnisz?”


Żródło: http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1603,lek-usun-zrodlo-nie-objawy.html

czwartek, 4 września 2014

Życie jest piękne!

Dzień zaczął się wczesną pobudką i walką z nauką. Nieżywość moja jednak uczyniła ją mało efektywną. Mimo to, w dobrym humorze, poszłam na zaliczenie. Poszło tak, że nie poszło. Ale to nic. Dostałam życzliwość „pana od ćwiczeń” i „pana od betonu”. I popędziłam po rower, w międzyczasie odczytując maila, że jednak wpisy nie dziś. Skoro nie dziś, to spieszyć się nie trzeba. Zebrałam pranie, przekąsiłam coś, zalałam kawę i padłam jak długa, budząc się dopiero po piętnastej.


Doprowadziłam się do ładu prysznicem i chciałam spędzić leniwe nijakie popołudnie z filmem. Ale ten kochany ogień w sercu, nie pozwolił mi na to. I po jakimś czasie pędziłam na rowerze w stronę słońca. Dojechałam nad Głębokie, popatrzyłam chwilę na plażę i już chciałam tak jak wszyscy wygodnie wyłożyć się na ławce, ale jak zwykle coś mi nie pozwoliło. I patrząc na mój biedny miejski rower, wybłagałam żeby przetrwał ścieżkę dokoła jeziora. Jak tam pięknie! W sensie byłam tam już, nie raz i nie dwa, to moje ulubione miejsce do ucieczek od wszystkiego, ale w końcu mogłam zrobić pełne okrążenie, mijając całe rodzinki z dziećmi, jakiś gościów trenujących sztuki walki, staruszków, sportowców i amatorów. Wszystkich tych, którzy nie przyklejają się do kanap i laptopów, gdy za oknem świeci słońce, tylko lecą naładować akumulatory, póki pogoda jeszcze, jako tako, letnia. Tyle przyjemności, uśmiechu i koniec okrążenia. Po szaleństwie czas legnąć, jak przystało, na ławce przy plaży. Jak zwykle, leniwie zachodzące słońce, niby zawsze te samo, a za każdym razem inaczej piękne, iskrzące i rozbijające się o taflę wody. Goście mechanicznie surfujący na desce, dwoje dzieciaczków biegających niedaleko mnie po piasku, którym tak mało do szczęścia potrzeba, bo mają jeszcze tę piękną nieograniczoną wyobraźnie i naiwną radość z rzeczy małych. I wszystkie ławki zajęte – szczecinianie na wypasie. Na jednej z nich wyłożyłam się jak bezdomny i gapiąc się w wodę, uspakajałam, ostatnio często towarzyszący mi, natłok myśli. Czasami tak trudno skupić się na Bogu, gdy zbyt mocno wejdziemy w codzienność, w rzeczy materialne, w to, co tak naprawdę jest tylko marnością. Można się pogubić, ale można też Go zgubić i jak tu dalej żyć, bez powietrza, na ciągle zaciśniętym od smutku gardle? Niespokojne jest serce moje, póki nie spocznie w Tobie, Panie. Niespokojne. Sygnałem do powrotu było coraz niżej osadzone słońce. Gdybym zaczekała jeszcze trochę, zaszło by, zrobiłoby się szaro, ponuro i nie mogłabym na koniec obrócić się i zapamiętać tego pięknego obrazku lata. I pognałam moim harleyem w stronę miasta, odbierając po drodze telefon o książce, którą koniecznie muszę przeczytać, bo niby o mnie. Małe zakupy, miła i krępująca sytuacja, bo jak mało kobiecie do dziesięciu minut uśmiechu potrzeba, tak bardzo niewiele.


Czasami się zastanawiam, po co ja to piszę? W sensie, i tak bym napisała, bo pisać uwielbiam i jestem wzrokowcem, przelewając coś na kartki, zapisuję to w pamięci. A jest tyle pięknych chwil i wydarzeń, które warto pamiętać, tylu ludzi, którzy stanęli gdzieś na naszej drodze i wywarli na nas tak ważny wpływ. Więc może inaczej, po co ja to wrzucam na upublicznionego bloga? I tak szczerze, to nie mam pojęcia. Wszystko przez Alę i Jarka, bo powiedzieli, że powinnam się tym dzielić. I przez Pismo św. i tego gościa z kałamarzem. Czasem Cię Boże nie ogarniam. No dobra, często, bardzo często.

Ale dziękuję Ci, że mnie stworzyłeś taką, jaką jestem, z tymi wszystkimi wadami, zaletami, słabościami i silnymi stronami, z takim temperamentem, z takimi skłonnościami i dziwactwami. Dla Ciebie niezmiennie pozostaje Twoją śliczną ukochaną Córką. I za spełnianie moich zachcianek i za te wszystkie piękne rzeczy!

Dzięki Ci Boże!



niedziela, 31 sierpnia 2014

„Nie myślisz o tym, co Boże” Ks. Edward Staniek

Piotr w wypowiedzi Mistrza dostrzegł zapowiedź Jego klęski, a nie dostrzegł zawartej w słowie „zmartwychwstanę” zapowiedzi zwycięstwa. Zaczął więc przekonywać Mistrza, że klęska nigdy na Niego nie przyjdzie. Piotr znał tylko jedną skalę wartości opartą na sukcesie. To wizja według której budujemy nasz ludzki świat. W nim nie ma miejsca na klęskę. Szczęśliwe życie człowieka to droga od sukcesu do sukcesu. Od bardzo dobrego świadectwa w klasie pierwszej po stanowisko profesora, od pięknie wyrecytowanego wierszyka w przedszkolu do występów na estradach świata, od zwycięstwa w sportowych zawodach w rodzinnej miejscowości po złoty medal olimpijski. Na ideał życia składa się udane dzieciństwo, udana młodość, udane małżeństwo, udane dzieci, udana starość, a więc życie stanowiące pasmo sukcesów. Każda porażka jest zaprawiona goryczą, jest przeszkodą w zdobywaniu celu. Nie mówiąc już o klęskach uniemożliwiających realizację życiowych planów, takich jak nieuleczalna choroba, kalectwo czy przedwczesna śmierć.

Tymczasem w ewangelicznym myśleniu klęska jest potraktowana jako stopień wiodący do celu. Tym różni się myślenie Boga o życiu doczesnym od naszego myślenia. Jego wizja życia ujmuje klęskę jako nieunikniony etap na drodze do zwycięstwa. Trzeba umieć przegrać, aby ostatecznie wygrać. Trzeba umieć stracić, by zyskać. Trzeba umieć umrzeć, by żyć.

Człowiek zamknięty w doczesnym myśleniu nie jest w stanie zrozumieć sensu klęski. Może ją przyjąć jedynie przez wiarę. W ludzkiej logice klęska się nie mieści – jest złem. W logice Boga często stanowi warunek dorastania do wielkich wartości. Jezus chcąc nas o tym przekonać, sam dobrowolnie wszedł na drogę cierpienia, poniżenia, śmierci. W dniu swego Zmartwychwstania oświadczył swoim uczniom: „Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swojej chwały?” (Łk 24, 26).

Ostre upomnienie, jakie kieruje Jezus do Piotra: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo nie myślisz o tym co Boże, ale o tym co ludzkie”, zmusza do głębszej refleksji nie tylko nad różnicą, jaka istnieje między naszym doczesnym myśleniem a myśleniem Boga, lecz również nad sposobem działania zła.

Piotr, który co dopiero został nazwany przez Jezusa opoką, na której zbuduje Kościół, otrzymuje imię szatana. Za co? Czy radził Mistrzowi coś złego? Nie, radził Mu tylko kierować się doczesną hierarchią wartości. Pośrednio zaś wzywał do odrzucenia myślenia Bożego w imię myślenia ludzkiego. Zło chce zamknąć człowieka w myśleniu czysto doczesnym, w myśleniu w kategoriach sukcesu. To silna pokusa, doskonale harmonizująca z naszym sposobem wartościowania. Jeśli to się udaje, człowiek staje się niewolnikiem doczesności.
Piotr musi ponieść klęskę, by odkryć tajemnicę myślenia Bożego. Przeżyje klęskę swego Mistrza i przeżyje klęskę własną, gdy wobec służącej zaprze się Jezusa. Dopiero te przeżycia pomogą mu w odkryciu tajemniczej drogi wiodącej do wartości, o które chodzi Bogu. Kiedy po latach pracy zostanie przybity do krzyża na Watykańskim Wzgórzu, będzie już w pełni przekonany, że droga do nowego życia wiedzie przez śmierć.

Skoro w Bożą hierarchię wartości jest wkomponowane cierpienie, niepowodzenie, klęska, to dla człowieka wierzącego godzina klęski może być godziną łaski. W klęsce człowiek zbliża się do Boga. Wtedy jego nogi dotykają ewangelicznej drogi i mogą odnaleźć jej autentyczne piękno. Wyjście ze świata myślenia ludzkiego i wejście w świat myślenia Bożego często dokonuje się przez bolesne doświadczenia. Wspomnę tylko matkę ostentacyjnie stroniącą od Kościoła. Jak grom uderzyła w nią klęska. W katastrofie lotniczej zginął jej jedyny umiłowany syn. Przez kilka lat codziennie wędrowała na jego grób. Wreszcie z posrebrzonymi od bólu włosami przekroczyła próg kościoła, by wyznać, że straciła syna, by odnaleźć Boga. Pod wpływem tej tragedii przeszła z myślenia zamkniętego w ciasnych granicach doczesności, w świat wartości dostępnych przez wiarę. Potrzebna jej była klęska, by przez nią dorosnąć do większych, duchowych wartości.

Nie wszystkie klęski prowadzą do zwycięstwa. Bywają takie, które rodzą jeszcze większy bunt wobec Stwórcy, i pociągają za sobą jeszcze boleśniejsze klęski. Wszystkie doczesne sukcesy mają swój kres. Dopiero ten, kto odkryje tę prawdę i zacznie szukać celu życia poza doczesnością, wchodzi w myślenie Boga. Wówczas jego życie wypełnia pokój, zarówno wtedy gdy wszystko układa się pomyślnie, jak i wtedy gdy dosięga go niepowodzenie. "

piątek, 29 sierpnia 2014

Karol de Foucauld

"O Panie, wszystko, o co Cię proszę, bylebym tylko prosił Cię z wiarą i ufnością, że otrzymam, Ty mi dasz, pod warunkiem jednak, że to, o co Cię proszę, nie będzie dla mnie szkodliwe... Jesteś ojcem, ojcem wszechmogącym i mądrym, tak jak jesteś również nieskończenie dobry i czuły. Przemawiasz do swojego dziecka, tak małego, że zaledwie się jąka, a chodzi, gdy podtrzymujesz je Twoją ręką, i mówisz mu: wszystko to, o co Mnie poprosisz, dam ci, bylebyś tylko prosił o to z ufnością. A potem dajesz mu to z wielką łatwością... gdy jego prośby są rozumne, przede wszystkim zaś gdy odpowiadają Twoim pragnieniom, uczuciom, jakie pragniesz w nim widzieć, gdy są zgodne z tym, czego Ty sam pragniesz... Jeśli prosi Cię o rozrywki, które mogą mu przynieść zło... odmawiasz mu ich z dobroci względem niego, lecz pocieszasz go, udzielając mu innych słodyczy nie grożących niebezpieczeństwem... i bierzesz go za rękę, by zaprowadzić nie tam, gdzie chce iść, lecz gdzie jest lepiej, by poszedł."

wtorek, 19 sierpnia 2014

Effatha!

Obudziłam się ze snu o wojnie. Byli Polacy i Niemcy, którzy mieszkali na jednej ziemi i jacyś okupanci przychylni Niemcom. Mieszkałam z rodziną w domu, który posiadał pomieszczenia ukryte w przestrzeni pomiędzy najwyższą kondygnacją a dachem. Małe wejście prowadziło z prawego górnego rogu schowka, jakieś spiżarenki, do mini mieszkanka z toaletą i dostępem do wody. Okupanci cały czas byli w mieście i robili, co im się chciało, również kobietom. Nie mieliśmy żadnej ziemianki, innego schronienia, a tylko ja sprawdziłam, że przecisnę się przez wejście w spiżarence. Późnym wieczorem ktoś zaczął walić do drzwi i przerażona stwierdziłam, że nie chcę ocaleć jako jedyna. Na szczęście jeszcze był czas. Stawała mi przed oczami wizja spalonego domu, w którym giniemy wszyscy bez wyjątku i wydało mi się to o wiele lepszą perspektywą niż zostanie jedyną, która przeżyła, bez nikogo.

Może tak Pan Bóg chce mi przypomnieć o spisaniu historii Pana Witolda i Pani Gabrieli. Więc od początku:

Pociągiem z biletem na następny dzień, bo na ten, co trzeba, byłoby zbyt nudno, z zeszytem na kolanach i stopami uwolnionymi z trekkingów i skarpet. W parny piąty dzień sierpnia. Coraz bliżej Warszawa, coraz bliżej pielgrzymka, a za oknem deszcz. W przedziale, choć niestety nie cały czas, to, co misie lubią najbardziej, czyli rozmowy.

O Kazimierzu nad Wisłą i innych pięknych starych miastach Polski, w których tradycje, ludową kulturę i regionalne unikaty zamienia się w korporacyjną sieciową tandetę, bo liczy się zysk. I wszystkie niepowtarzalne miejsca, posiadające swój własny klimat, strzyże się na jedną masę, włożoną w tę samą plastikową torbę z biedronki. 

O tym, co najważniejsze, czyli o odkrywaniu Pana Boga w swoim życiu. O bezcennej wartości wszelkich podróży, o kojących właściwościach lasów, puszczy, gór i Krainy Tysiąca Jezior. O ludziach, którzy siedzą cicho i nie odezwą się do współpodróżnych i tych, którzy rozmawiają jak my i jakże przyjemnie mija czas.

Pani Gabriela, na moje oko przed 60tką. Bardzo aktywna kobieta. Oficjalnie mieszka w Szczecinie razem z siostrą. Po mieście jeździ rowerem. Ciocia, często odwiedzana przez swojego bodajże czteroletniego ukochanego malca. Widziałam foty, słodziak. W ciągu roku mobilna, przenosi się z miejsca na miejsce. Tym razem jechała do wcześniej wspomnianego Kazimierza, ale zahacza też o Mazury, góry i swoje ulubione puszcze. Odwiedza rodzinę, dając im z siebie tyle ile może. Pasjonatka rolnictwa i leśnictwa. Bardzo inteligentna i oczytana kobieta, aż człowiekowi wstyd było.

Przeżyła chorobę nowotworową i śmierć męża. Walczyli do ostatniej chwili. Chemia, naświetlania, podróże po całej Polsce. Ale guz w mózgu powodował coraz większe komplikacje w całym ciele. Lekarze zwlekali z operacją jak tylko mogli dając minimalne szanse na powodzenie. Umarł tak jak chciał, we własnym domu, przy ukochanej kobiecie.

Pan Witold, lat 83. Kochany staruszek. Przeżył okupacje hitlerowską. Jak sam mówi, trzy razy został cudownie ocalony od śmierci i nikt mu nie wmówi, że nie istnieje Boża Opatrzność.

Pierwszy raz, gdy topił się wraz z małą dziewczynką z sąsiedztwa pod lodem podczas niefortunnego zjazdu na sankach. Jako patriota, musiał odpowiedzieć na wyzwanie do ścigania się z dziewczynką z swastyką na ramieniu. Uratowała ich właśnie ona, podając długą gałąź i wyławiając z nurtu lodowatej wody. Całemu zdarzeniu przyglądała się grupka ludzi na moście, która nie pomyślała, o tym, aby rzucić się na ratunek tonącym, za to nie omieszkała oklaskać brawurowego czynu małej Hitlerjugend.

Podczas okupacji mieszkał w okolicach Ostrowca Świętokrzyskiego, przemieszczając się pomiędzy rodziną zamieszkującą okoliczne miasteczka i wioski. Pewnego razu, przebywając u krewnych, jakoś bardzo chciał już wracać do domu i pomimo nalegań wyruszył w drogę powrotną spotykając dorosłego, zmierzającego w tym samym kierunku. Następnego dnia, miejsce, z którego wyszedł, zostało zniszczone.

Na swojej drodze spotkał i Niemców i Rosjan. Z tego, co opowiadał, ludzie starali się po prostu żyć normalnie, jak gdyby nigdy nic. Pomimo przymuszania do ciężkich prac w fabrykach i widoku Żydów prowadzonych do pociągu, których kiedyś raz odprowadzał i jeszcze chwila, a kazaliby mu do nich dołączyć, ludzie starali się po prostu żyć, a może dokładniej przeżyć, i być razem jak najdłużej.

Był ciepły wieczór, mama pana Witolda siedziała na ławce przed domem i namawiała, by tej nocy położył się spać normalnie w łóżku, jak jego ojciec, ciocia i jeszcze ktoś z rodziny. Ale jak to młody chłopak, pan Witek hasał cały wieczór i jakoś odruchowo poszedł spać wraz z innymi malcami do takiej wielkiej dziury pod ziemią przed domem. Tej nocy pocisk spadł na dom, pozostały tylko zgliszcza i wydobyte następnego dnia ciała. Przeżyli tylko ci z ziemianki.

Dzisiaj pan Witold ma syna, zatwardziałego kawalera po pięćdziesiątce, jak sam mówi, więc swojej historii nie przekaże potomkom. Na szczęście część rodziny zna jego opowieści. Z chęcią bym je spisała, ale niestety nie wszystko zapamiętałam, nie wszystko zdążył opowiedzieć, a szkoda, wielka szkoda. Chciałabym mieć takiego dziadka, moich niestety nie zdążyłam poznać. Wyobraźcie sobie takiego 83 letniego spełnionego mężczyznę, który ufa Bogu, nikim nie pogardza, wiele przeszedł, ale jest pogodny jak słońce w bezchmurny dzień.

Opowiadał też o jednym kapłanie, którego ciągle spotykał w swoim życiu i który był jego taką dobrą duszą. Który postawił mu od początku wysoko poprzeczkę, poprowadził niby pogrzeb jego rodziców, bo normalnych nabożeństw nie można było odprawiać. Był po prostu dobrym księdzem, Bogu niech będą dzięki za takich ludzi, których stawia na naszej drodze.

Pan Witek jechał do Lublina, do swojej chrześnicy, której już parę lat nie widział na oczy i skwitował swoją podróż, że zachciało mu się na starość porywać i szaleć.

Jak to kiedyś usłyszałam w produkcji „The Human Experience”, życie składa się ze spotkań. Czasami tak trudno otworzyć się nam na drugiego człowieka, nie mamy humoru, myślimy, że nie znajdziemy wspólnego języka, nie chce nam się. I ile tracimy! A może Pan Bóg postawił właśnie te osoby na twojej drodze, właśnie w tym momencie, właśnie w takim stanie, jakim jesteś, żebyście mogli sobie coś nawzajem dać, zabrać nieco smutku i trosk życia, podzielić się tym, co piękne i ważne. Każdy ma w sobie pewne bogactwo, bogactwo przeżytych dni i dobrego serca, które czasami trzeba odkopać z gruzu uprzedzeń i strachu przed odrzuceniem. Nie okradaj ludzi z tak cudownego człowieka, jakim jesteś!

"Znowu opuścił okolice Tyru i przez Sydon przyszedł nad Jezioro Galilejskie, przemierzając posiadłości Dekapolu. Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: «Effatha», to znaczy: Otwórz się! Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić. [Jezus] przykazał im, żeby nikomu nie mówili. Lecz im bardziej przykazywał, tym gorliwiej to rozgłaszali. I pełni zdumienia mówili: «Dobrze uczynił wszystko. Nawet głuchym słuch przywraca i niemym mowę»." (Mk 7,31-37)


Wystarczy przyjść i poprosić.

sobota, 16 sierpnia 2014

Dzień Bożej desperacji

Zaczął się jak każdy zwykły dzień i tak sobie spokojnie trwał aż do momentu wybuchu. W roli zapłonu wystąpiła dekoracja ślubna w kościele, moim ulubionym kościele.

My piękne wspaniałe kobiety nie jesteśmy bez winy, nie jesteśmy bez wad, ale nie można na nas zrzucać całej odpowiedzialności za stan dzisiejszych mężczyzn, choć damami, w starym znaczeniu tego słowa, już nie jesteśmy. Rozumiem brak wzorca mężczyzny w domu rodzinnym, brak starszych kolegów, od których można by było nauczyć się sztuki zdobywania serca kobiety. Ale w dzisiejszych czasach mamy na ten temat mnóstwo książek, artykułów i konferencji i to ogólnodostępnych, więc wystarczy chcieć. Są specjalne rekolekcje i wyjazdy dla mężczyzn, można też poszukać w nieco dalszym otoczeniu jakiegoś dzielnego autorytetu. Tyle, że naszym panom się nie chce. Albo myślą, że mają jeszcze na to czas. Ale skąd ty możesz wiedzieć, że masz jeszcze na to czas? Człowiek rozwija się w pełni wśród innych ludzi. Bez drugiego człowieka jesteśmy inwalidami zamkniętymi w świecie swoich własnych spraw, egoistami, niezdolnymi do poświęcenia, służby, niezdolnymi do miłości. Ale po co wchodzić w związek, po co wstępować do zakonu, „iść na księdza”? Po co się starać, po co dać z siebie coś więcej? Po co wzrastać w męskości? Po co zdobywać kobietę, męczyć się, odgadując, o co jej właściwie może chodzić? Po co brać odpowiedzialność za drugiego człowieka i się o niego troszczyć? Po co to wszystko? Skąd taki pomysł? Z samego początku, człowiek nie został stworzony do bycia samotną wyspą i Bóg go tak zaprogramował, że tylko wtedy, gdy daje siebie innym, gdy dobro drugiego człowieka staje się dla niego ważniejsze od własnej wygody i komfortu, tylko wtedy żyje w pełni i czuję się tak naprawdę szczęśliwy.

A nam wszystkim poprzewracało się w głowach i gdy tylko widzimy, że coś wymaga od nas wysiłku i poświęcenia to dajemy dyla, byle jak najdalej. Boimy się zaryzykować, wejść w coś, co nie daje gwarancji wygranej, boimy się stracić kontrolę nad własnym życiem, wprowadzić w nie coś całkiem nowego i kierującego uwagę na innych, a nie na nas samych. Boimy się, że nie damy rady, myślimy, że się nie nadajemy, więc zwlekamy, czekając na lepsze czasy. Zapominamy, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych i że On dając nam pragnienia, całą swoją mocą wspiera nas przy ich realizacji. Nie zostawia nas z tym samych. Czasami trzeba się po prostu rzucić w nieznane, pójść za głosem serca, zaufać i oddać stery swojego życia Najlepszemu Żeglarzowi. I pracować nad sobą, wymagać od siebie i przestać myśleć, że się nie nadajemy. Jesteśmy wspaniałymi ludźmi, dziećmi naszego Boga, stworzonymi, by z Jego pomocą dokonywać rzeczy wielkich. Uwierz w to!

Ucieczka Jonasza przed zadaniem, jakie zlecił mu Bóg, wywołała ogromną burzę i zagrożenie życia całej załogi okrętu. A co jeśli bez ciebie, wypełniającego swojej misji na ziemi, ktoś zginie, albo po prostu twoje życie będzie marne? Szkoda życia na jego marnowanie, masz je tylko jedno, bezcenne, więc wykorzystaj je w pełni. I ryzykuj, "dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego" (Łk 1,37).

Wpis dedykowany kochanemu Jarkowi w dniu Jego 28 urodzin! (Wierzę, że bez problemu odnajdziesz to, co do Ciebie ;))

Polecam!
https://www.facebook.com/jarek.kozlowski.rysunki?fref=ts
http://jarekk.blog.deon.pl/
http://ostatnia-strona.blogspot.com/

poniedziałek, 28 lipca 2014

„Poszedłem jedną drogą, a wróciłem drugą” św. Charbel

Syndrom wiercipięstwa, czyli za nic nie możesz usiedzieć na miejscu, bo ciągle gdzieś cię ciągnie. Lipiec, mój piękny kochany lipiec.

Rozpoczął się Górą Tabor z Mórkowie (spotkanie dla młodych gniewnych katolików), gdzie Niebo na chwile przybliża się do ziemi i rodzi piękne wieczory ze świecami i leżeniem na mostku twarzą do gwiazd. Tam zapomina się o walizce jeżdżącej po żużlu, ale nie o „stopach Jezusa” od Gosi.

Kontynuacja małymi wypadami na przystań w Trzebieży (bonus w postaci bokserskiego rekordu plaży) i przystań w Dąbiu oraz przeciągniętym tygodniem w domu z wieczornymi przejażdżkami po okolicy.

Czwartkowe lądowanie w centrum Poznania, zakończone sukcesem, kąpiel w Malcie i dalej autobusem do pięknego Różanego Potoku, czyli stawu z małą łódeczką tuż przy nowym, nieskażonym przepychem i kiczem kościele św. Jadwigi. Dobre miejsce, dla Dobrego Kapłana. A na koniec dnia salsa!


Powrót i pozorne uspokojenie wieczornym filmem na dachu Kaskady, gdzie pięknie zachodzące słońce, sprawia, że prawie nic nie widać i zalanie kawą na deptaku, na którym otwarto nowy klub go-go. Szczecin goni inne miasta Polski, tylko, po co? Pozorne uspokojenie zakończyło się porankiem na plaży, gdzie: „O! Młodzież sobie leży!”. Morza szum, wiatr i słońce leniwie powstające z nocnego odpoczynku, jeszcze niekwapiące się do tego, by dać z siebie, choć odrobinę ciepła. Zamki na piasku, próby kąpieli i miasto leżące nad… Odrą i Bałtykiem (oczywiście tylko prawnie).

Chwila w domu na złożenie szafki i zabranie roweru (edukacja pod zawód majsterkowicz – cieśla, jakby ktoś, coś, to dzwonić). I nareszcie, dwa kółka w Szczecinie! Czyste szaleństwo połączone ze strachem przed samochodami i zwieńczone nocnym wypadem do Maca, po uprzednim skosztowaniu zapachu skóry i stajni, po prostu Monika pasjonatka.

Następnie Nowe Warpno, autoprezent na urodziny, czyli autobus, rower, las, Różaniec. Droga bezpieczna, idealna żeby się wyłączyć i być. W miasteczku przystań mała, ale wybroniona przez miejscowych. Informacja turystyczna przy piwie i życzenia miłego dnia. I naprawdę niezły deptak, aż do plaży, bo takie rzeczy to tylko z Unii. Zupa, rozmowa z miłym panem i powrót inną drogą, bo tą samą byłoby nudno. Wytrzęsło mnie po wsze czasy, ale i tak było pięknie!


Nadszedł 23 dzień miesiąca. „W urodziny” wcześnie wstawać nie trzeba, byleby wstać, bo wypada poświętować i coś z siebie dać. Tak w zamian za kolejny rok życia, za to wszystko, tych wszystkich. Dostałam, dostałam tak wiele. Niby przy zdmuchiwaniu świeczek wypowiada się życzenie, ale z Angelą ustaliśmy, że to nie tak, że to dzień prośby do Pana Boga, że możemy prosić, o co tylko chcemy, coś bardzo ważnego dla nas i On nas wysłucha. Więc poprosiłam. Kawiarenka, prezenty idealne, choć przecież obecność to tak wiele, walka z lewarkiem, nowy dom Oli i Rocker, bo „to nie może się tak skończyć”.

W ciągu następnych dni, po roku pt.: „nie mam czasu”, dotarłam na drugi koniec Szczecina. Zabawy z fantastyczną czwórką, niedługo piątką, pieczątki na wszystkim i czas rozmów o życiu z dzielnymi rodzicami. Uzdrowieniówka, czyt. Msza św. z modlitwą o uzdrowienie, śpiew i Jego słowa nade mną. Miejskie rowery na chodnikach z rozmową o wszystkim i zbyt wielką dumą pewnej młodej damy.

Czas na Lubczynę. Pełna zapału, że tam musi być pięknie, przecież festiwal, regaty, zalew, wzięłam rower i pojechałam. Czekał na mnie… plac budowy, owszem potencjał jest i spory kawałek już odnowiono, ale całość wygląda niespecjalnie. Zapach uniemożliwiający pływanie i rekompensat w postaci ziemnego napoju. Na zachwyt nad Lubczyną trzeba trochę poczekać.


Powrót… Drogą jakubową!!! Cały czas jechałam szlakiem św. Jakuba napotykając charakterystyczne muszelki. Taki tam przypadek. Choć, póki co, niedane mi było wybrać się na pielgrzymkę do Santiago de Capostella, przejechałam jakieś 30 km szlakiem prosto na Jarmark św. Jakuba przy szczecińskiej katedrze.


Po drodze zawinęłam na plażę w Dąbiu, gdzie rozkładano ekran Dąbskich Wieczorów Filmowych. Dojechałam tam razem z około 10 latkiem na małym różowym rowerze, zapewne młodszej siostry, który poderwał mnie na tekst „niezły w pani towar”. Popatrzyłam na słońce powoli przygotowujące się do spania i ruszyłam dalej przy wyjściu spotykając jednego z moich kochanych ortopedów. Najoryginalniejszego ze wszystkich, kłócącego się ze mną o znaki zodiaku i moje cechy lwicy, które rzekomo posiadam i które od razu widać.


Piękne dąbskie osiedla i Przestrzenna, która sama się prosi o to, by, choć na chwile wstąpić i popatrzeć na te wszystkie jachty przy zachodzącym słońcu, posłuchać rozbijających się fal i poczuć ciepły kojący wiatr na policzkach. 


Dalej było trochę ciężko, miejski rower nijak nadaje się na wysokie podjazdu przy Trasie Zamkowej, ale to, co trudne daje najwięcej satysfakcji, więc i tak było warto. Zmachana dotarłam na Jarmark, na którym było tłoczno, głośno, ale dość sympatycznie. Tęskniąc za prysznicem, wróciłam, zrobiłam pranie i padłam, snem sprawiedliwego.

W niedziele wstałam wcześnie, o dziwo, i chciałam jechać do Świnoujścia albo Kołobrzegu, ale najpierw trafiłam do Serca na Różaniec i Msze i jakoś tak wyszło, że spóźniłam się na wszystkie pociągi, a następne czekały dopiero po 15. Otworzyłam butelkę tymbarku, przeczytałam o mojej „zmianie koncepcji” i wróciłam do akademika, robiąc sobie chillout z książką. Długo nie wytrzymałam. Marzyłam o morzu i przed 15:00 już wędrowałam z trzystoma stronami w ręku na dworzec. Tak bardzo marzyłam o tym by popływać, a później usiąść na piasku, jak najbliżej brzegu i czytać, raz na jakiś spoglądając na zachodzące słońce. I udało się. Wystarczyło wstać, ubrać się i wykupić bilet.


Czasem tak mało do szczęścia potrzeba, ale racjonalizm zabija potencjalną radość z wykonania czegoś, co może się przecież nie opłacać. Ale co, jeśli jutra by nie było? Na co te wszystkie kalkulacje? Czasem warto dać się ponieść, zaryzykować. Po co? By wrócić, jako nieco inny już człowiek, prawdziwszy, będący bardziej sobą. By rozbudzić w sobie tęsknotę za wolnością i zacząć cieszyć się prostotą codzienności, zauważając małe cuda, wydarzające się każdego dnia.

środa, 23 lipca 2014

Non omnis moriar cz. III

Nowe Warpno. Jeżdżą tam jakieś busy z Trzebieży, ogólnie trochę poza światem, a szkoda. Otoczone zewsząd przez wodę, duma mieszkańców. Najlepiej pojechać rowerem, wtedy nie ominie się atrakcji czekających po drodze...