poniedziałek, 8 września 2014

8.07.2014

Kiedyś słuchałam takiego gościa z TEDx, który mówił, że niektóre rzeczy, o których marzymy trzeba po prostu zrobić, bez włączania kalkulatora racjonalizacji. Po prostu, zrobić, choćby to nie było do końca logiczne, sporo kosztowało, w gruncie rzeczy nie opłacało się. Ale te pragnienia ciągle odkładane na później, ciągle wyrzucane przez chłodne kalkulacje, jako „nie teraz, może kiedyś”, „teraz, co innego jest ważne”, czy one nie ciążą? Czy nie zbierają się w takie dodatkowe złogi, w balast, który jakoś nas tak ociężale trzyma ziemi i nie pozwala rozwinąć skrzydeł?


Lęk przed pomyłką, lęk przed przegraną, lęk przed ryzykiem. I tak całe życie? Całe życie z zaciągniętym hamulcem, z żalem, że czegoś nie spróbowaliśmy? Naprawdę chcemy tak żyć? Wierzę w wolność, jaką daje nam Bóg, co do wyborów w naszym życiu, wierzę, w to, że pragnienia, rodzące się w głębi naszego serca, prowadzą nas wprost do Niego, wierzę, że każde spełnione marzenie, daje chwile radości będące skromnym cieniem wiecznej szczęśliwości w Niebie. Wierzę, że nawet, jeśli źle wybierzemy to On będzie potrafił wyprostować naszą ścieżkę i wyciągnąć dobro z tego, co już się stało. Wierzę, że każda podjęta decyzja przesuwa nas gdzieś dalej, nie wiem dokąd, ale wiem, że rozwija, poszerza horyzonty, ubogaca codzienność. Najgorsze to chyba zatrzymać się i nie ruszać z miejsca z powodu przytulnej przewidywalności każdego dnia, która otula ciepłym kocem przy kominku, podaje kubek gorącego kakao i szepcze, by nie wychodzić na deszcz, przecież zimno, mokro, nie wiadomo co czai się za rogiem. Podczas gdy deszcz zaraz minie, powietrze stanie się rześko odkurzone, na niebie pojawi się tęcza i wystarczy założyć kalosze, by spotkać uśmiechniętego pana na przystanku. Czasem się nie chce i dobrze, gdy to jest raz na jakiś czas. Ale gdy to jest całe życie? Przecież mamy je tylko jedno!

Myślałam dzisiaj o tych wszystkich głupich marzeniach, których spełnienie ani nie doda mi pieniędzy, wręcz przeciwnie, które w oczach innych ludzi są zbyteczne, naiwne, nieracjonalne i powinnam sobie według nich, wybić je z głowy. Myślałam o tych wszystkich, którzy mi mówią, że za bardzo bujam w obłokach, że jeszcze życia nie znam i takie podejście się dla mnie źle skończy, że świat tak nie wygląda, że ideały na nic mi się tu przydadzą, że powinnam zejść na ziemię i zacząć żyć jak wszyscy, bo inaczej sobie nie poradzę. Myślałam i patrzyłam spode łba na Jezusa, pytając go, co ja właściwie mam z tym wszystkich robić i czy ze mną jest coś nie tak? I wtedy do kościoła wnieśli krzyż, potem świecę, stojak na trumnę, a na końcu trumnę ze zmarłym. Miał na imię Antoni, zmarł w podeszłym wieku. I tyle, wystarczyło. Postanowiłam się nie zmieniać, jeszcze raz zaryzykować, pójść w ciemno, tam gdzie mnie serducho ciągnie. Wykorzystywać każdą chwilę, każdy dzień, najlepiej jak się da, nie zapominać o marzeniach, pasjach, o tym, co lubię robić. Dalej kochać, modlić się za moich przyjaciół i dziękować za nich Panu Bogu i spędzać z nimi więcej czasu, bo ostatnio to krucho było. Starać się przekraczać, te granice, które sobie sama wytyczyłam, dawać więcej i nie marnować ani chwili. Popracować nad relacjami, które kuleją, mniej się zamartwiać. Prosić Boga, żebym umiała patrzeć na siebie i innych, jak On na nich patrzy, widzieć godność w każdym człowieku. Cieszyć się życiem, a kiedy nie mam sił, to pozwolić sobie i na płacz, byle by być prawdziwą. Szukać w życiu ciągle tej tajemnej misji od Pana Boga, na którą mam taką wielką chrapkę. Robić swoje, nie przeszkadzać innym, mniej mówić, więcej słuchać. Być wdzięczną za wszystko, co dostaje.


Lubię moje życie, mimo wszystko, lubię nawet siebie, choć czasami mam dość tego niecierpliwego buntownika z nad Odry, który myśli, że cały świat kręci się wokół niej.

Wczoraj miałam okazję spotkać na mojej drodze księdza Jana Kaczkowskiego. Nowotwór mózgu. Według statystyki już powinien nie żyć. A on żyje i to nie byle jak. Jest dyrektorem hospicjum, działa ile wlezie. Jest „otwarty na cud”, ale dla niego najważniejsze jest to, by do końca być taką żywą petardą i zrobić tyle, ile tylko się da, wykorzystując każdy dzień. Takie chodzące świadectwo życia z Panem Bogiem. Jeździ, zbiera datki na hospicjum, co by wyjść na prostą, zanim odejdzie. Wydano zapis jego rozmowy z Katarzyną Jabłońską o pięknym tytule: "Szału nie ma, jest rak." Jeszcze nie czytałam ale i tak polecam, bo myślę, że warto.