poniedziałek, 28 lipca 2014

„Poszedłem jedną drogą, a wróciłem drugą” św. Charbel

Syndrom wiercipięstwa, czyli za nic nie możesz usiedzieć na miejscu, bo ciągle gdzieś cię ciągnie. Lipiec, mój piękny kochany lipiec.

Rozpoczął się Górą Tabor z Mórkowie (spotkanie dla młodych gniewnych katolików), gdzie Niebo na chwile przybliża się do ziemi i rodzi piękne wieczory ze świecami i leżeniem na mostku twarzą do gwiazd. Tam zapomina się o walizce jeżdżącej po żużlu, ale nie o „stopach Jezusa” od Gosi.

Kontynuacja małymi wypadami na przystań w Trzebieży (bonus w postaci bokserskiego rekordu plaży) i przystań w Dąbiu oraz przeciągniętym tygodniem w domu z wieczornymi przejażdżkami po okolicy.

Czwartkowe lądowanie w centrum Poznania, zakończone sukcesem, kąpiel w Malcie i dalej autobusem do pięknego Różanego Potoku, czyli stawu z małą łódeczką tuż przy nowym, nieskażonym przepychem i kiczem kościele św. Jadwigi. Dobre miejsce, dla Dobrego Kapłana. A na koniec dnia salsa!


Powrót i pozorne uspokojenie wieczornym filmem na dachu Kaskady, gdzie pięknie zachodzące słońce, sprawia, że prawie nic nie widać i zalanie kawą na deptaku, na którym otwarto nowy klub go-go. Szczecin goni inne miasta Polski, tylko, po co? Pozorne uspokojenie zakończyło się porankiem na plaży, gdzie: „O! Młodzież sobie leży!”. Morza szum, wiatr i słońce leniwie powstające z nocnego odpoczynku, jeszcze niekwapiące się do tego, by dać z siebie, choć odrobinę ciepła. Zamki na piasku, próby kąpieli i miasto leżące nad… Odrą i Bałtykiem (oczywiście tylko prawnie).

Chwila w domu na złożenie szafki i zabranie roweru (edukacja pod zawód majsterkowicz – cieśla, jakby ktoś, coś, to dzwonić). I nareszcie, dwa kółka w Szczecinie! Czyste szaleństwo połączone ze strachem przed samochodami i zwieńczone nocnym wypadem do Maca, po uprzednim skosztowaniu zapachu skóry i stajni, po prostu Monika pasjonatka.

Następnie Nowe Warpno, autoprezent na urodziny, czyli autobus, rower, las, Różaniec. Droga bezpieczna, idealna żeby się wyłączyć i być. W miasteczku przystań mała, ale wybroniona przez miejscowych. Informacja turystyczna przy piwie i życzenia miłego dnia. I naprawdę niezły deptak, aż do plaży, bo takie rzeczy to tylko z Unii. Zupa, rozmowa z miłym panem i powrót inną drogą, bo tą samą byłoby nudno. Wytrzęsło mnie po wsze czasy, ale i tak było pięknie!


Nadszedł 23 dzień miesiąca. „W urodziny” wcześnie wstawać nie trzeba, byleby wstać, bo wypada poświętować i coś z siebie dać. Tak w zamian za kolejny rok życia, za to wszystko, tych wszystkich. Dostałam, dostałam tak wiele. Niby przy zdmuchiwaniu świeczek wypowiada się życzenie, ale z Angelą ustaliśmy, że to nie tak, że to dzień prośby do Pana Boga, że możemy prosić, o co tylko chcemy, coś bardzo ważnego dla nas i On nas wysłucha. Więc poprosiłam. Kawiarenka, prezenty idealne, choć przecież obecność to tak wiele, walka z lewarkiem, nowy dom Oli i Rocker, bo „to nie może się tak skończyć”.

W ciągu następnych dni, po roku pt.: „nie mam czasu”, dotarłam na drugi koniec Szczecina. Zabawy z fantastyczną czwórką, niedługo piątką, pieczątki na wszystkim i czas rozmów o życiu z dzielnymi rodzicami. Uzdrowieniówka, czyt. Msza św. z modlitwą o uzdrowienie, śpiew i Jego słowa nade mną. Miejskie rowery na chodnikach z rozmową o wszystkim i zbyt wielką dumą pewnej młodej damy.

Czas na Lubczynę. Pełna zapału, że tam musi być pięknie, przecież festiwal, regaty, zalew, wzięłam rower i pojechałam. Czekał na mnie… plac budowy, owszem potencjał jest i spory kawałek już odnowiono, ale całość wygląda niespecjalnie. Zapach uniemożliwiający pływanie i rekompensat w postaci ziemnego napoju. Na zachwyt nad Lubczyną trzeba trochę poczekać.


Powrót… Drogą jakubową!!! Cały czas jechałam szlakiem św. Jakuba napotykając charakterystyczne muszelki. Taki tam przypadek. Choć, póki co, niedane mi było wybrać się na pielgrzymkę do Santiago de Capostella, przejechałam jakieś 30 km szlakiem prosto na Jarmark św. Jakuba przy szczecińskiej katedrze.


Po drodze zawinęłam na plażę w Dąbiu, gdzie rozkładano ekran Dąbskich Wieczorów Filmowych. Dojechałam tam razem z około 10 latkiem na małym różowym rowerze, zapewne młodszej siostry, który poderwał mnie na tekst „niezły w pani towar”. Popatrzyłam na słońce powoli przygotowujące się do spania i ruszyłam dalej przy wyjściu spotykając jednego z moich kochanych ortopedów. Najoryginalniejszego ze wszystkich, kłócącego się ze mną o znaki zodiaku i moje cechy lwicy, które rzekomo posiadam i które od razu widać.


Piękne dąbskie osiedla i Przestrzenna, która sama się prosi o to, by, choć na chwile wstąpić i popatrzeć na te wszystkie jachty przy zachodzącym słońcu, posłuchać rozbijających się fal i poczuć ciepły kojący wiatr na policzkach. 


Dalej było trochę ciężko, miejski rower nijak nadaje się na wysokie podjazdu przy Trasie Zamkowej, ale to, co trudne daje najwięcej satysfakcji, więc i tak było warto. Zmachana dotarłam na Jarmark, na którym było tłoczno, głośno, ale dość sympatycznie. Tęskniąc za prysznicem, wróciłam, zrobiłam pranie i padłam, snem sprawiedliwego.

W niedziele wstałam wcześnie, o dziwo, i chciałam jechać do Świnoujścia albo Kołobrzegu, ale najpierw trafiłam do Serca na Różaniec i Msze i jakoś tak wyszło, że spóźniłam się na wszystkie pociągi, a następne czekały dopiero po 15. Otworzyłam butelkę tymbarku, przeczytałam o mojej „zmianie koncepcji” i wróciłam do akademika, robiąc sobie chillout z książką. Długo nie wytrzymałam. Marzyłam o morzu i przed 15:00 już wędrowałam z trzystoma stronami w ręku na dworzec. Tak bardzo marzyłam o tym by popływać, a później usiąść na piasku, jak najbliżej brzegu i czytać, raz na jakiś spoglądając na zachodzące słońce. I udało się. Wystarczyło wstać, ubrać się i wykupić bilet.


Czasem tak mało do szczęścia potrzeba, ale racjonalizm zabija potencjalną radość z wykonania czegoś, co może się przecież nie opłacać. Ale co, jeśli jutra by nie było? Na co te wszystkie kalkulacje? Czasem warto dać się ponieść, zaryzykować. Po co? By wrócić, jako nieco inny już człowiek, prawdziwszy, będący bardziej sobą. By rozbudzić w sobie tęsknotę za wolnością i zacząć cieszyć się prostotą codzienności, zauważając małe cuda, wydarzające się każdego dnia.