piątek, 7 listopada 2014

List motywacyjny

To nie będzie standardowy suchy list motywacyjny. Bo misje nie są dla mnie jak staranie się o pracę. Misję kojarzą mi się z wielką wolnością, jaką daje nam Bóg w naszych wyborach życiowych, kojarzą mi się z głębokim pragnieniem dojrzewającym w głębi serca człowieka, dlatego nie jestem w stanie pisać o nich w języku niemalże urzędowym, zazwyczaj stosowanym w tego rodzaju dokumentach.

Zwlekałam z pisaniem listu motywacyjnego tak długo, jak tylko się dało. Aż do dzisiaj, kiedy po raz drugi śniły mi się małe ciemnoskóre dzieciaczki i tym razem, zajmował się nimi ksiądz Marcin, koordynator pracy Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco. 

W pierwszym śnie siedziałam na tylnych siedzeniach jakiegoś starego samochodu przewożąc z tyłu kilkoro małych Afrykańczyków. Dzisiaj były nie tylko małe, ale i nieco starsze dzieci. Narzekające, że muszą cały czas jeść paprykarz, niczym Izraelici podczas wyjścia z Egiptu i wędrówki do Ziemi Obiecanej.

Dlaczego przyjechałam do Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego? We wrześniu trzy lata temu poznałam Agnieszkę. To był mój początek drogi z Panem Bogiem. Etap oczyszczania z tego, co dawne, etap gruntowania poglądów, układania systemu wartości i poznawania Boga, który jak za rękę prowadził mnie przez naukę wiary katolickiej. Aga jawiła mi się, jako taka wojowniczka Pana, nieustraszona kobieta, głęboko zakorzeniona w Bogu i z Niego czerpiąca siłę i pasję życia. Była wtedy, bodajże, po pierwszym wyjeździe do Ugandy na misje krótkoterminową. Opowiadała o tym z takim zaangażowaniem, z takim błyskiem w oku, tak żywo, że i we mnie obudziła pragnienie wyjazdu, kiedyś, gdzieś w głąb Czarnego Lądu. 

 

Afryka zawsze była dla mnie pięknym kontynentem. Tę miłość wzbudziła we mnie mama. Uwielbiałyśmy oglądać wszelkie stare filmy, których akcja toczyła się gdzieś tam, daleko na południu, lwica Elza, Pustyni i w puszczy, Pożegnanie z Afryką. Mama odkąd pamiętam chłonęła wszelkie programy o innych, odległych krajach, zachwycając się tym jak bogaty jest świat, jak przeróżne zwyczaje i jak wszędzie można odnaleźć piękno stworzenia. Wszelkie farmy, hacjendy, proste życie na odludziu, wśród natury, uprawa roli, hodowla bydła.  Idealne współgranie świata ludzi, roślin i zwierząt, nieco przypominające ogród Eden. Takie życie wypełnione pracą, ale tak spokojne i uporządkowane, niegoniące za tym by mieć, ale za tym by być, kochać, wzrastać.

Jak teraz tak myślę, to w rodzinnym domu nigdy nie słyszałam złego słowa o czarnoskórych, ludziach innych wyznań, członkach innych narodów. Pomimo tego, że ktoś w rodzinie został zabity przez Ukraińców, pomimo tego, że pradziadek został wywieziony na Sybir, a i wojskowych przodków nie brakowało. Mama nauczyła mnie, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Wszyscy zasługujemy na szacunek. Że tak samo jak Niemcy i Rosjanie, tak samo i Polacy popełnili błędy, to już było i się nie odstanie, a my powinniśmy żyć dalej w pokoju.

No i odeszłam od tematu przewodniego, więc wracam. Następnym impulsem do zainteresowania się misjami było spotkanie Pauliny. Poznałyśmy się w pociągu. Ona jechała do Warszawy na spotkanie w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym, a ja wraz z duszpasterstwem zmierzałam na Akademicką Pielgrzymkę na Jasną Górę. Połączyła nas pogoń za pociągiem. Wysiadłyśmy razem na stacji, ponieważ mieliśmy mieć bardzo długie opóźnienie i udałyśmy się do toalety, mieszczącej się jakieś 100 m od peronów (budynek dworca był remontowany). Okazało się, że zanim dotarłyśmy z powrotem pociąg ruszył i musiałyśmy za nim biec. Na nasze szczęście, ktoś to zauważył, zatrzymano pociąg i na ostatnich metrach chodnika wskoczyłyśmy do środka.

Zaciągnęłam Paulinę na Szkołę Duchowości pożyczając jej chusteczki i prosząc o zwrot właśnie na tych duszpasterskich spotkaniach, za które jestem odpowiedzialna do dnia dzisiejszego. I tak jakoś zaczęły się przeplatać nasze drogi. Paulina wyjechała do Peru, a gdy wróciła zaprosiłam ją na Szkołę, żeby opowiedziała o misjach, o trudach i radościach, o sensie i celach. Wtedy już wiedziałam, że bardzo chcę kiedyś wyjechać na misje i pierwszy raz pomyślałam o Międzynarodowym Wolontariacie Don Bosco. Zgłosiłam się nawet na wrześniowe spotkanie w Warszawie, ale okazało się, że już było zbyt wielu chętnych. Później był październik, studia rozkwitły i misje odeszły na dalszy plan.

Przez ten rok uczyłam się życia z Panem Bogiem, chodzenia z Nim, Jego ścieżkami. Uczyłam się słabości i cierpienia, przyjmowania tego, co we mnie grzeszne, akceptacji własnych ograniczeń i zaufania w Jego moc i działanie. Piękny rok, wypełniony nauką śpiewu, stałą formacją w Szkole Duchowości, wyjazdami, spotkaniami, przygodą z Przymierzem Miłosierdzia i tamtejszymi misjonarzami. Udałam się na rekolekcje powołaniowe przygotowywane przez Przymierze. I tak bardzo chciałam rozpoznać, czy mam powołanie małżeńskie czy zakonne, a w mojej głowie wciąż siedziało jedno słowo… „misje”.

Długo nie myślałam o misjach, jako o powołaniu. Aż do długiego weekendu majowego na Mazurach. Wtedy to czmychnęłam z domku, który wynajmowaliśmy i udałam się do pobliskiego kościoła. A intencja Mszy brzmiała: „o powołania małżeńskie, zakonne i misyjne”. Ale że jak to tak? Przecież są trzy drogi: małżeństwo, zakon i bycie samemu! Wszystkie te trzy drogi brałam pod uwagę w różnych okresach mojego życia. Ale o misjach myślałam, że to tylko taki dodatek, że nie stanowią jakiegoś sedna.

W ubiegłym roku akademickim w Szkole Duchowości wiele mówiliśmy o misyjnej działalności Kościoła, zarówno przy omawianiu adhortacji papieskich, encyklik, tekstów Soboru Watykańskiego jak i przy czytaniu Katechizmu. I ten ciągły nacisk na posługę świeckich w Kościele, że oni mają działać, wspierać księży i zakonników. Że nie mają być bierni, że dla nich też jest miejsce w Kościele. I o misjach, które nie są tylko wyjazdowe, ale posłani jesteśmy do wszystkich, również do tych, wśród których żyjemy na co dzień. To wszystko jakoś tak siedziało we mnie, ale nie wiedziałam, co mam z tym zrobić.

Pod koniec maja przeszłam operacje kolana, w czerwcu powalczyłam z rehabilitacją, wizytami u lekarza i zaliczeniami na studiach. Później Góra Tabor, coroczne spotkanie dla młodych, organizowane przez Chrystusowców. Cały lipiec spędziłam na rowerze, zbierając materiały do mojej pracy magisterskiej, projektu przystani turystyczno-żeglarskiej. Wśród natury, słońca i wiatru. I był to naprawdę piękny, radosny czas.

I nadszedł sierpień, miesiąc pielgrzymek, a ja dwa miesiące po operacji. Ale coś tak bardzo mnie tam ciągnęło. Pielgrzymka okazała się łatwa i przyjemna i minęła mi jak jeden dzień. Nie ruszał mnie ani brud, ani wychodki, ani stodoły, ani siano, ani lodowata woda ze studni. A idąc czułam się tak jakby ktoś cały czas odejmował mi ciężaru. I na pielgrzymce spotkałam Dominika Wilka, który opowiadał o tym, że planował wyjechać na misje, nie udało mu się, ale zaczął pielgrzymować. I był tak już w Jerozolimie, w Santiago de Compostela, w Rzymie,.. Opowiadał o chodzeniu z Panem Bogiem, o mocy modlitwy i zaufaniu Bogu, gdy pokazuje nam jakąś ścieżkę życia, że On na niej jest i cały czas wspiera i pomaga. I znowu zaczęłam intensywnie myśleć o misjach. Wróciłam do Szczecina, nie szukając pracy, dostałam ją. Zgłosiłam się na wrześniowe spotkanie MWDB i jeszcze były miejsca, ale w końcu i tak nie mogłam pojechać. Cudem przeszłam na następny, ostatni semestr studiów, bo ostatni rok był dla mnie nieco ciężki. Zaczęłam pomagać koleżance z prowadzeniu śpiewu na Mszach dla dzieci w Kościele przy parafii św. Rodziny w Szczecinie i w świetlicy, z której jest pomocą wychowawcy. Rozpoczęłam drugi kierunek studiów, ale niestety nie wyrabiałam z czasem. I pojechałam na moje pierwsze, październikowe spotkanie w SOMie.

Czułam się tam jak na wyjazdach z duszpasterstwem. W ciągu roku jeździmy na warsztaty, we wrześniu w góry i latem na narty. Zaczynamy dzień jutrznią, kończymy Mszą. Jest integracja, są zabawy i nocne gry. Jest modlitwa, spotkanie z drugim człowiekiem i mnóstwo rozmów. Tak jak w SOMie.

Jedyne, czego nie mogłam w sobie znaleźć to motywacja, powód, dla którego chcę jechać na misje. Ok., to pragnienie, które ciągle mam w sercu, żeby dać z siebie więcej, pełniej, ale przecież to nie wystarczy. Pytałam innych o motywacje, mając nadzieję, że może w którejś z nich odnajdę siebie. Ale nie znalazłam. W końcu jedna z dziewczyn odpowiedziała mi jednym wyrazem, słowem, ale jakim! „Chrystus”, dla niej motywacją był Jezus, ona robiła to dla Niego. No szok. Nie wiem czy udałoby mi się kiedykolwiek dojść do tak czystej, pięknej motywacji.  


Jak miałam napisać list motywacyjny, nie widząc motywacji?

Potrzebowałam spotkania z ludźmi ode mnie z duszpasterstwa, którzy we wrześniu byli na misji w Etiopii, po zaproszeniu przez tamtejszego księdza ze zgromadzania Misjonarzy Consolata. Mi niestety niedane było pojechać. Na misje wyjechało siedmioro studentów wraz z naszym, już byłym, duszpasterzem akademickim. A na spotkaniu opowiadali o misji, o tamtejszej kulturze, o tym, co ich zaskoczyło, o potrzebach tamtejszej ludności, o ich zaletach, ale i o wadach i przyzwyczajeniach. I już wiem, po co chcę jechać na misję!

Chcę zawieść im to, co mam. A co mam? Mam umysł inżyniera, kreatywność i spostrzegawczość, którą wyrobiłam sobie podczas półrocznej pracy na budowie. Umiem tynkować, trochę kłaść płytki, mieszać klej, przyklejać styropian, murować, malować, spawać, wylewać beton i go zagęszczać. Umiem składać meble, pracować młotkiem, wiertarką, szukać rozwiązań i zachowywać spokój, gdy wszyscy są wkurzeni. Pokochałam dzieci i lubię spędzać z nimi czas. Przez jakiś rok, byłam regularnym wolontariuszem w Świetlicy Środowiskowej Promyczek, zajmując się dziećmi uczącymi się w szkole podstawowej. Opiekowałam się trzema maluszkami w wieku 2,5; 3,5 i 4,5 lat przez parę miesięcy podczas nieobecności rodziców. No a teraz współpracuję z dziećmi z parafii św. Rodziny. Nie boję się ciężkiej pracy. Wręcz ją lubię, wyłączam się wtedy na jakiś czas i skupiam myśli na tym, co mam do zrobienia. Umiem śpiewać, aczkolwiek mam lekkie problemy z gardłem. Uwielbiam tańczyć. I kocham pisać. Dlatego pewnie ten list wygląda jak wygląda. Prowadzę bloga. Kocham rowery, pociągi i dobre książki. W wolnych chwilach uciekam nad jakieś jezioro, przystań lub do lasu, by nabrać dystansu, uspokoić zmysły i posłuchać Pana Boga. Mam zdolność gromadzenia przy sobie ludzi, która raczej jest charyzmatem, bo nie zawsze się ujawnia i nie zawsze działa.

Mój angielski jest słaby, uczę się go od gimnazjum, ale niestety nigdy nie trafiłam na odpowiedniego nauczyciela. Aktualnie douczam się sama i planuję pójść na jakiś kurs lub na indywidualne lekcje.

O salezjanach, coś tam słyszałam, w końcu mają szkołę i placówkę w Szczecinie, moja koleżanka miała z nimi więcej styczności. Za namową, jakiś rok temu, byłam w tamtejszej kaplicy, podczas odwiedzin relikwii św. Jana Bosko. I kiedyś w domu trafiłam na książkę o jego snach i wizjach i nawet większą część przeczytałam.

Teraz wiem nieco więcej. Kończę czytać Wspomnienia Oratorium, obejrzałam film o Don Bosco i poznałam pierwszych Salezjanów w SOMie.

Zafascynowało mnie podejście księdza Bosko do młodych i to, że był takim niby zwykłym prostym człowiekiem, a świętym.

A co chciałabym zabrać z misji? Uśmiech dzieci, ich szczerą piękną radość pomimo tego, że mają tak niewiele. Może wiedziałabym jak wzbudzić tę radość i w polskich dzieciach, którym często brakuje miłości rodziców, ich troski, zainteresowania. Chciałabym ukraść nieco radości życia, chwalenia Pana całym swoim istnieniem, całym swoim ciałem, śpiewem i tańcem. Chciałbym zabrać nieco więzi braterstwa, będącego wartością ponad zabieganie, pracę i pieniądze. Chciałabym zabrać spokój życia codziennego, bez ulicznych korków i przeklinania na światłach. Co jeszcze? Nie wiem, wiem, że Pan Bóg umie zaskakiwać.

Wiem, że mogę się do tego nie nadawać. Mam świadomość tego, że mogę się mylić, co do drogi, jaką obrałam. I dlatego oddają ją całkowicie w ręce Boga. Wyjazd na misję bez Boga w sercu, bez stałej, żywej relacji z Jezusem, to pomyłka. Wiem, że kuleje w tak wielu aspektach, nie umiem kochać, osądzam innych, brakuje mi wiary.. Ale wierzę, że On może moje słabości przekształcić w Swoją Wszechmoc. I jeśli chce, żebym czegoś dokonała, jeśli chce, żebym pojechała na misje, to tam pojadę. Dla Niego nie ma nic niemożliwego.

Reasumując, z chęcią kontynuowałabym przygotowania do wyjazdu na misję długoterminową z Międzynarodowym Wolontariatem Don Bosco, zarówno uczęszczając w comiesięcznych spotkaniach w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie, jak i dbając o samorozwój przydatnych umiejętności oraz pogłębianie żywej relacji z Panem Bogiem. A jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to z chęcią wyjechałabym na misje do Afryki, lub gdzie Duch powieje z MWDB.