środa, 11 lutego 2015

"A nadzieja zawieść nie może..."? (Rz 5,5)

Dziś pierwszy raz zapłakałam nad misjami, że nie jadę, że skoro mnie nie chcą na długi termin, a ksiądz tak oschło się do mnie zwrócił, to na krótki termin też mnie nie puści. Pierwszy raz nad nimi zapłakałam, w kościele, podczas Mszy. I jakoś tak w wyobraźni stanął mi obraz Matki Bożej Wspomożycielki, jak nigdy.

A wieczorem, gdy doszłam na masaż do gabinetu kochanej pani fizjoterapeutki (kobieta-anioł), na miejscu poznałam jej koleżankę. Kobieta koło 40, misjonarka, świecka, pracująca w Międzynarodowym Centrum Ewangelizacji Ruchu Światło-Życie w Carlsbergu. Była dwa lata w Brazylii i jeszcze jej mało. Opowiedziała mi o różnych wyjazdach z Centrum Ewangelizacyjnego Świeckich, o swoich znajomych, którzy wyjeżdżali na misje, o niektórych, którzy są tam już 6-7 lat, o tym jak inne miejsca przygotowują do wyjazdów. Podzieliłam się z nią moimi obawami, że zdrowie nie to, że łapie wszystkie choroby, że astma i jeszcze coś. Psychicznie też słaba. A ona powiedziała, że to nie jest przeszkoda, że zdrowi wyjeżdżają i tam coś łapią, a ci najsłabsi wyjeżdżają i zostają na długo bez problemów. To znowu zaczęłam marudzić, że do tego trzeba mieć powołanie. A ona, że jeśli jestem wierząca i mam takie pragnienie, to przecież to Bóg nam je daje. I nie ważne, jakie są przeszkody, że ani się nie obejrzę, a będę na misji.

Szalony Pan Bóg, daje nadzieję nawet tam, gdzie wydaje się, że jej nie ma.

Swoją drogą, ta kobieta miała Go w oczach, miała Go tyyyyyyle w swoich oczach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz