A wieczorem, gdy doszłam na masaż do gabinetu kochanej pani fizjoterapeutki (kobieta-anioł), na miejscu poznałam jej koleżankę. Kobieta koło 40, misjonarka, świecka, pracująca w Międzynarodowym Centrum Ewangelizacji Ruchu Światło-Życie w Carlsbergu. Była dwa lata w Brazylii i jeszcze jej mało. Opowiedziała mi o różnych wyjazdach z Centrum Ewangelizacyjnego Świeckich, o swoich znajomych, którzy wyjeżdżali na misje, o niektórych, którzy są tam już 6-7 lat, o tym jak inne miejsca przygotowują do wyjazdów. Podzieliłam się z nią moimi obawami, że zdrowie nie to, że łapie wszystkie choroby, że astma i jeszcze coś. Psychicznie też słaba. A ona powiedziała, że to nie jest przeszkoda, że zdrowi wyjeżdżają i tam coś łapią, a ci najsłabsi wyjeżdżają i zostają na długo bez problemów. To znowu zaczęłam marudzić, że do tego trzeba mieć powołanie. A ona, że jeśli jestem wierząca i mam takie pragnienie, to przecież to Bóg nam je daje. I nie ważne, jakie są przeszkody, że ani się nie obejrzę, a będę na misji.
Szalony Pan Bóg, daje nadzieję nawet tam, gdzie wydaje się, że jej nie ma.
Swoją drogą, ta kobieta miała Go w oczach, miała Go tyyyyyyle w swoich oczach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz