Jak cudownie jest siedzieć w kajaku i wiosłować. Na początku
jest ciężko i musisz przystosować się do odmiennych warunków niż te, w których
przyszło ci żyć na co dzień. Później wysiłek staje się znośny, wpisany jakby w
naturalny bieg życia. Płyniesz dalej i po jakimś czasie wychylasz głowę zza
ogromu pracy, poza sterowane pędem nurtu pole widzenia. I dostrzegasz ogrom
otaczającego cię piękna. Wchodzisz w rytm wody, słońca, zieleni, mimo że
przecież nadal wiosłujesz. Błyszcząca tafla jeziora, promyki połyskujące
pomiędzy konarami drzew. Głęboka toń ciszy i ukojenia, pomimo zmęczenia. Stapiasz
się z krajobrazem, śmiejesz z odcisków i z zabawy ze znoszącym na złą stronę
prądem. Bo przecież wiesz, że i tak w końcu dopłyniesz. Bezbronni i zdani
jedynie na Najwyższego, bo jak można by było polegać na martwym wiośle i łódce.
A On jest, i słucha, i wysłuchuje próśb, choćby o znośną pogodę. Kochany jest.
W kajaku jak w małżeństwie. Najpierw poznajesz tę osobę na
nowo, bo przecież ani to ląd, ani powszednia codzienność, do której jesteśmy
tak przyzwyczajeni. Później nieco zgrzyta, a bo to trudności, bo inne
charaktery. Aż wszystko się uspokaja, oczywiście nie tak, że już na zawsze...
;)
Wszystko po to, by na końcu płynąć równo, czytając sobie w
myślach, odgadując, czy teraz wiosłujemy bardziej w prawą, czy lewą stronę i
czy druga osoba nie jest przypadkiem zmęczona, czy czegoś nie potrzebuje.
Wspólna przygoda, by razem cieszyć się życiem, przezwyciężać trudności, być dla
siebie oparciem, rozmawiać, słuchać, tak po prostu przy sobie być. Bo wiemy, że
za którymś zakrętem czeka na nas Upragniona Meta i oboje chcemy do niej
dopłynąć.