To nie będzie standardowy suchy
list motywacyjny. Bo misje nie są dla mnie jak staranie się o pracę. Misję
kojarzą mi się z wielką wolnością, jaką daje nam Bóg w naszych wyborach
życiowych, kojarzą mi się z głębokim pragnieniem dojrzewającym w głębi serca
człowieka, dlatego nie jestem w stanie pisać o nich w języku niemalże
urzędowym, zazwyczaj stosowanym w tego rodzaju dokumentach.
Zwlekałam z pisaniem listu
motywacyjnego tak długo, jak tylko się dało. Aż do dzisiaj, kiedy po raz drugi
śniły mi się małe ciemnoskóre dzieciaczki i tym razem, zajmował się nimi ksiądz
Marcin, koordynator pracy Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco.
W pierwszym śnie siedziałam na
tylnych siedzeniach jakiegoś starego samochodu przewożąc z tyłu kilkoro małych Afrykańczyków.
Dzisiaj były nie tylko małe, ale i nieco starsze dzieci. Narzekające, że muszą
cały czas jeść paprykarz, niczym Izraelici podczas wyjścia z Egiptu i wędrówki
do Ziemi Obiecanej.
Dlaczego przyjechałam do
Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego? We wrześniu trzy lata temu poznałam Agnieszkę. To był mój początek drogi z Panem Bogiem. Etap oczyszczania z tego, co
dawne, etap gruntowania poglądów, układania systemu wartości i poznawania Boga,
który jak za rękę prowadził mnie przez naukę wiary katolickiej. Aga jawiła mi się,
jako taka wojowniczka Pana, nieustraszona kobieta, głęboko zakorzeniona w Bogu
i z Niego czerpiąca siłę i pasję życia. Była wtedy, bodajże, po pierwszym
wyjeździe do Ugandy na misje krótkoterminową. Opowiadała o tym z takim
zaangażowaniem, z takim błyskiem w oku, tak żywo, że i we mnie obudziła
pragnienie wyjazdu, kiedyś, gdzieś w głąb Czarnego Lądu.
Afryka zawsze była dla mnie
pięknym kontynentem.
Tę miłość wzbudziła
we mnie mama. Uwielbiałyśmy oglądać wszelkie stare filmy, których akcja toczyła
się gdzieś tam, daleko na południu, lwica Elza, Pustyni i w puszczy, Pożegnanie
z Afryką. Mama odkąd pamiętam chłonęła wszelkie programy o innych, odległych
krajach, zachwycając się tym jak bogaty jest świat, jak przeróżne zwyczaje i
jak wszędzie można odnaleźć piękno stworzenia. Wszelkie farmy, hacjendy, proste
życie na odludziu, wśród natury, uprawa roli, hodowla bydła.
Idealne współgranie świata ludzi, roślin i
zwierząt, nieco przypominające ogród Eden. Takie życie wypełnione pracą, ale
tak spokojne i uporządkowane, niegoniące za tym by mieć, ale za tym by być,
kochać, wzrastać.
Jak teraz tak myślę, to w
rodzinnym domu nigdy nie słyszałam złego słowa o czarnoskórych, ludziach innych
wyznań, członkach innych narodów. Pomimo tego, że ktoś w rodzinie został zabity
przez Ukraińców, pomimo tego, że pradziadek został wywieziony na Sybir, a i
wojskowych przodków nie brakowało. Mama nauczyła mnie, że wszyscy jesteśmy tacy
sami. Wszyscy zasługujemy na szacunek. Że tak samo jak Niemcy i Rosjanie, tak
samo i Polacy popełnili błędy, to już było i się nie odstanie, a my powinniśmy
żyć dalej w pokoju.
No i odeszłam od tematu
przewodniego, więc wracam. Następnym impulsem do zainteresowania się misjami
było spotkanie Pauliny. Poznałyśmy się w pociągu. Ona jechała do
Warszawy na spotkanie w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym, a ja wraz z
duszpasterstwem zmierzałam na Akademicką Pielgrzymkę na Jasną Górę. Połączyła
nas pogoń za pociągiem. Wysiadłyśmy razem na stacji, ponieważ mieliśmy mieć
bardzo długie opóźnienie i udałyśmy się do toalety, mieszczącej się jakieś 100
m od peronów (budynek dworca był remontowany). Okazało się, że zanim dotarłyśmy
z powrotem pociąg ruszył i musiałyśmy za nim biec. Na nasze szczęście, ktoś to
zauważył, zatrzymano pociąg i na ostatnich metrach chodnika wskoczyłyśmy do
środka.
Zaciągnęłam Paulinę na Szkołę
Duchowości pożyczając jej chusteczki i prosząc o zwrot właśnie na tych duszpasterskich
spotkaniach, za które jestem odpowiedzialna do dnia dzisiejszego. I tak jakoś
zaczęły się przeplatać nasze drogi. Paulina wyjechała do Peru, a gdy wróciła
zaprosiłam ją na Szkołę, żeby opowiedziała o misjach, o trudach i radościach, o
sensie i celach. Wtedy już wiedziałam, że bardzo chcę kiedyś wyjechać na misje
i pierwszy raz pomyślałam o Międzynarodowym Wolontariacie Don Bosco. Zgłosiłam
się nawet na wrześniowe spotkanie w Warszawie, ale okazało się, że już było
zbyt wielu chętnych. Później był październik, studia rozkwitły i misje odeszły
na dalszy plan.
Przez ten rok uczyłam się życia z
Panem Bogiem, chodzenia z Nim, Jego ścieżkami. Uczyłam się słabości i
cierpienia, przyjmowania tego, co we mnie grzeszne, akceptacji własnych
ograniczeń i zaufania w Jego moc i działanie. Piękny rok, wypełniony nauką
śpiewu, stałą formacją w Szkole Duchowości, wyjazdami,
spotkaniami, przygodą z Przymierzem Miłosierdzia i tamtejszymi misjonarzami.
Udałam się na rekolekcje powołaniowe przygotowywane przez Przymierze. I tak
bardzo chciałam rozpoznać, czy mam powołanie małżeńskie czy zakonne, a w mojej
głowie wciąż siedziało jedno słowo… „misje”.
Długo nie myślałam o misjach,
jako o powołaniu. Aż do długiego weekendu majowego na Mazurach. Wtedy to czmychnęłam
z domku, który wynajmowaliśmy i udałam się do pobliskiego kościoła. A intencja
Mszy brzmiała: „o powołania małżeńskie, zakonne i misyjne”. Ale że jak to tak?
Przecież są trzy drogi: małżeństwo, zakon i bycie samemu! Wszystkie te trzy
drogi brałam pod uwagę w różnych okresach mojego życia. Ale o misjach myślałam,
że to tylko taki dodatek, że nie stanowią jakiegoś sedna.
W ubiegłym roku akademickim w
Szkole Duchowości wiele mówiliśmy o misyjnej działalności Kościoła, zarówno
przy omawianiu adhortacji papieskich, encyklik, tekstów Soboru Watykańskiego
jak i przy czytaniu Katechizmu. I ten ciągły nacisk na posługę świeckich w
Kościele, że oni mają działać, wspierać księży i zakonników. Że nie mają być
bierni, że dla nich też jest miejsce w Kościele. I o misjach, które nie są
tylko wyjazdowe, ale posłani jesteśmy do wszystkich, również do tych, wśród
których żyjemy na co dzień. To wszystko jakoś tak siedziało we mnie, ale nie wiedziałam,
co mam z tym zrobić.
Pod koniec maja przeszłam
operacje kolana, w czerwcu powalczyłam z rehabilitacją, wizytami u lekarza i
zaliczeniami na studiach. Później Góra Tabor, coroczne spotkanie dla młodych,
organizowane przez Chrystusowców. Cały lipiec spędziłam na rowerze, zbierając
materiały do mojej pracy magisterskiej, projektu przystani turystyczno-żeglarskiej.
Wśród natury, słońca i wiatru. I był to naprawdę piękny, radosny czas.
I nadszedł sierpień, miesiąc
pielgrzymek, a ja dwa miesiące po operacji. Ale coś tak bardzo mnie tam
ciągnęło. Pielgrzymka okazała się łatwa i przyjemna i minęła mi jak jeden
dzień. Nie ruszał mnie ani brud, ani wychodki, ani stodoły, ani siano, ani
lodowata woda ze studni. A idąc czułam się tak jakby ktoś cały czas odejmował
mi ciężaru. I na pielgrzymce spotkałam Dominika Wilka, który opowiadał o tym,
że planował wyjechać na misje, nie udało mu się, ale zaczął pielgrzymować. I
był tak już w Jerozolimie, w Santiago de Compostela, w Rzymie,..
Opowiadał o chodzeniu z Panem Bogiem, o mocy modlitwy i zaufaniu Bogu, gdy
pokazuje nam jakąś ścieżkę życia, że On na niej jest i cały czas wspiera i
pomaga. I znowu zaczęłam intensywnie myśleć o misjach. Wróciłam do Szczecina,
nie szukając pracy, dostałam ją. Zgłosiłam się na wrześniowe spotkanie MWDB i jeszcze
były miejsca, ale w końcu i tak nie mogłam pojechać. Cudem przeszłam na
następny, ostatni semestr studiów, bo ostatni rok był dla mnie nieco ciężki.
Zaczęłam pomagać koleżance z prowadzeniu śpiewu na Mszach dla dzieci w Kościele
przy parafii św. Rodziny w Szczecinie i w świetlicy, z której jest pomocą
wychowawcy. Rozpoczęłam drugi kierunek studiów, ale niestety nie wyrabiałam z
czasem. I pojechałam na moje pierwsze, październikowe spotkanie w SOMie.
Czułam się tam jak na wyjazdach z
duszpasterstwem. W ciągu roku jeździmy na warsztaty, we wrześniu w góry i latem na narty. Zaczynamy dzień jutrznią, kończymy Mszą. Jest integracja, są
zabawy i nocne gry. Jest modlitwa, spotkanie z drugim człowiekiem i mnóstwo
rozmów. Tak jak w SOMie.
Jedyne, czego nie mogłam w sobie
znaleźć to motywacja, powód, dla którego chcę jechać na misje. Ok., to pragnienie,
które ciągle mam w sercu, żeby dać z siebie więcej, pełniej, ale przecież to
nie wystarczy. Pytałam innych o motywacje, mając nadzieję, że może w którejś z
nich odnajdę siebie. Ale nie znalazłam. W końcu jedna z dziewczyn odpowiedziała
mi jednym wyrazem, słowem, ale jakim! „Chrystus”, dla niej motywacją był Jezus,
ona robiła to dla Niego. No szok. Nie wiem czy udałoby mi się kiedykolwiek
dojść do tak czystej, pięknej motywacji.
Jak miałam napisać list
motywacyjny, nie widząc motywacji?
Potrzebowałam spotkania z ludźmi
ode mnie z duszpasterstwa, którzy we wrześniu byli na misji w Etiopii, po
zaproszeniu przez tamtejszego księdza ze zgromadzania Misjonarzy Consolata. Mi
niestety niedane było pojechać. Na misje wyjechało siedmioro studentów wraz z
naszym, już byłym, duszpasterzem akademickim. A na spotkaniu opowiadali o
misji, o tamtejszej kulturze, o tym, co ich zaskoczyło, o potrzebach tamtejszej
ludności, o ich zaletach, ale i o wadach i przyzwyczajeniach. I już wiem, po co
chcę jechać na misję!
Chcę zawieść im to, co mam. A co
mam? Mam umysł inżyniera, kreatywność i spostrzegawczość, którą wyrobiłam sobie
podczas półrocznej pracy na budowie. Umiem tynkować, trochę kłaść płytki, mieszać
klej, przyklejać styropian, murować, malować, spawać, wylewać beton i go
zagęszczać. Umiem składać meble, pracować młotkiem, wiertarką, szukać rozwiązań
i zachowywać spokój, gdy wszyscy są wkurzeni. Pokochałam dzieci i lubię spędzać
z nimi czas. Przez jakiś rok, byłam regularnym wolontariuszem w Świetlicy
Środowiskowej Promyczek, zajmując się dziećmi uczącymi się w szkole
podstawowej. Opiekowałam się trzema maluszkami w wieku 2,5; 3,5 i 4,5 lat przez
parę miesięcy podczas nieobecności rodziców. No a teraz współpracuję z dziećmi
z parafii św. Rodziny. Nie boję się ciężkiej pracy. Wręcz ją lubię, wyłączam
się wtedy na jakiś czas i skupiam myśli na tym, co mam do zrobienia. Umiem
śpiewać, aczkolwiek mam lekkie problemy z gardłem. Uwielbiam tańczyć. I kocham
pisać. Dlatego pewnie ten list wygląda jak wygląda. Prowadzę bloga. Kocham
rowery, pociągi i dobre książki. W wolnych chwilach uciekam nad jakieś jezioro, przystań
lub do lasu, by nabrać dystansu, uspokoić zmysły i posłuchać Pana Boga. Mam
zdolność gromadzenia przy sobie ludzi, która raczej jest charyzmatem, bo nie
zawsze się ujawnia i nie zawsze działa.
Mój angielski jest słaby, uczę
się go od gimnazjum, ale niestety nigdy nie trafiłam na odpowiedniego
nauczyciela. Aktualnie douczam się sama i planuję pójść na jakiś kurs lub na
indywidualne lekcje.
O salezjanach, coś tam słyszałam,
w końcu mają szkołę i placówkę w Szczecinie, moja koleżanka miała z nimi więcej
styczności. Za namową, jakiś rok temu, byłam w tamtejszej kaplicy, podczas
odwiedzin relikwii św. Jana Bosko. I kiedyś w domu trafiłam na książkę o jego
snach i wizjach i nawet większą część przeczytałam.
Teraz wiem nieco więcej. Kończę
czytać Wspomnienia Oratorium, obejrzałam film o Don Bosco i poznałam pierwszych Salezjanów
w SOMie.
Zafascynowało mnie podejście księdza
Bosko do młodych i to, że był takim niby zwykłym prostym człowiekiem, a
świętym.
A co chciałabym zabrać z misji?
Uśmiech dzieci, ich szczerą piękną radość pomimo tego, że mają tak niewiele. Może wiedziałabym jak wzbudzić tę radość i w polskich dzieciach, którym często
brakuje miłości rodziców, ich troski, zainteresowania. Chciałabym ukraść nieco
radości życia, chwalenia Pana całym swoim istnieniem, całym swoim ciałem,
śpiewem i tańcem. Chciałbym zabrać nieco więzi braterstwa, będącego wartością
ponad zabieganie, pracę i pieniądze. Chciałabym zabrać spokój życia
codziennego, bez ulicznych korków i przeklinania na światłach. Co jeszcze? Nie
wiem, wiem, że Pan Bóg umie zaskakiwać.
Wiem, że mogę się do tego nie
nadawać. Mam świadomość tego, że mogę się mylić, co do drogi, jaką obrałam. I
dlatego oddają ją całkowicie w ręce Boga. Wyjazd na misję bez Boga w sercu, bez
stałej, żywej relacji z Jezusem, to pomyłka. Wiem, że kuleje w tak wielu aspektach,
nie umiem kochać, osądzam innych, brakuje mi wiary.. Ale wierzę, że On może
moje słabości przekształcić w Swoją Wszechmoc. I jeśli chce, żebym czegoś
dokonała, jeśli chce, żebym pojechała na misje, to tam pojadę. Dla Niego nie ma
nic niemożliwego.
Reasumując, z chęcią
kontynuowałabym przygotowania do wyjazdu na misję długoterminową z
Międzynarodowym Wolontariatem Don Bosco, zarówno uczęszczając w comiesięcznych
spotkaniach w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym w Warszawie, jak i dbając o
samorozwój przydatnych umiejętności oraz pogłębianie żywej relacji z Panem
Bogiem. A jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to z chęcią wyjechałabym na
misje do Afryki, lub gdzie Duch powieje z MWDB.